niedziela, 26 grudnia 2010

Noël, czyli Boże Narodzenie po francusku.

Święta we Francji obchodzone są całkiem podobnie jak w Polsce. Z tą różnicą, że świętuje się w wieczór wigilijny oraz 25 grudnia, który jest dniem wolnym od pracy (ale są rejony, np. Alzacja, gdzie Święta trwają tak samo jak u nas). Są tu choinki (le sapin de Noël) i święty Mikołaj (le Père Noël). Z tym, że świąteczne menu jest zupełnie inne. Nie ma karpia, barszczu i pierogów. Nie ma też zwyczaju łamania się opłatkiem. Za to na francuskim świątecznym stole pojawiają się indyk, ostrygi, łosoś i oczywiście foie gras (czyli wątroba gęsi), którą Francuzi uwielbiają (ja muszę przyznać, że mi zbytnio nie smakuje, ale to pewnie tak samo jak z owocami morza - po prostu u nas się tego nie je tak często, więc jestem nieprzyzwyczajona). Natomiast świąteczne ciasto to la bûche de Noël, jest to taka rolada (biszkopt z kremem). W Prowansji dodatkowo jest zwyczaj jedzenia w czasie Świąt trzynastu deserów (oczywiście ja wyobrażałam sobie trzynaście wypasionych ciast, ale okazało się, że tymi deserami są orzechy, rodzynki, suszone owoce, jabłka czy nugat). We francuskich kościołach są świąteczne szopki (la crèche), jest też pasterka (la messe de minuit), tak jak i w Polsce rozpoczynająca się często przed północą.

U nas większość przygotowań świątecznych odbyła się w Wigilię, bo dopiero wtedy ja miałam wolne i mogłam wziąć się do roboty. Na szczęście Łukasz we wtorek kupił nam choinkę (żywą i pachnącą) oraz zrobił część świątecznych zakupów. W Wigilię wstaliśmy późno i rozpoczęliśmy świąteczne przygotowania. W czwartek Ze Bistro było otwarte tylko w czasie lunchu, ale później  pakowaliśmy wszystko w folię, żeby się nie zakurzyło i tak zeszło nam aż do 20:00. A gdy skończyliśmy, to wszyscy w czwórkę poszliśmy do restauracji na kolację, więc do domu jak zwykle dotarłam koło 1:00 w nocy. Do tego pod wpływem, bo kolacja rozpoczęła się szampanem - jak stwierdził Olivier, szampan jest nieodłącznym elementem świętowania czegokolwiek we Francji - potem było białe wino, a na koniec czerwone. Kolacja składała się chyba z 6 dań, w tym dwóch deserów. Było to cudowne doświadczenie dla mojego żołądka :). 

Przy czym to my byliśmy? Aha, przy przygotowaniach :) Najpierw zakupy w markecie, a potem szykowanie kolacji. Łukasz ubierał naszą choinkę w świeżo zakupione bombki i ogarniał nasze mieszkanko, ja natomiast zajęłam się stroną kulinarną. Nasze święta były polsko-francuskie. Akcentem polskim była sałatka oraz barszcz - rolę uszek pełniły ravioli z pieczarkami :) Reszta naszego menu była już francuska - zamiast karpia mieliśmy smażonego łososia, były krewetki, tosty z prowansalskimi pastami, wędzony łosoś oraz cztery rodzaje serów. A w pierwszy i drugi dzień Świąt, gdy jedliśmy już mięso, na naszym stole zagościł także indyk, białe kiełbaski (całkiem inne niż u nas, ale też smaczne), foie gras zawinięta w jakieś mięso oraz coś w rodzaju pasztetu (te dwa ostatnie specjały dostałam z restauracji, zresztą tak samo jak łososia w 2 postaciach, oraz jakieś mięso z sosem, którego jeszcze nie zdążyliśmy spróbować).

Z ciekawych świątecznych doświadczeń nie można nie wspomnieć o pasterce, na którą wybraliśmy się do pobliskiego kościoła (w którym nigdy nie byliśmy, bo nie wygląda zbyt zachęcająco - właściwie to w ogóle nie wygląda jak kościół, gdyby nie krzyż i napis, to w ogóle bym się nie spodziewała kościoła w tym budynku). Pasterka ta byłą najdziwniejszą i najzabawniejszą mszą, na jakiej kiedykolwiek byliśmy. W czasie jasełek, które wyglądały tak, że poszczególne osoby podchodziły do mikrofonu i czytały swoje kwestie, były też elementy muzyczne. A dokładniej dwóch facetów (ojciec z synem) grali na skrzypcach. Wszystko pięknie, tylko, że ich repertuar był bardzo specyficzny jak na pasterkę, a mianowicie: muzyka z "Ojca Chrzestnego", "Les Champs-Élysées" czy "Kalinka". Kolejna atrakcja nastąpiła w czasie przyniesienia darów do ołtarza. Po przejściu kilku osób z koszyczkami, pojawił się drugi pochód z darami - kilka młodych Murzynek, śpiewając afrykańskie pieśni i gibając się w rytm muzyki, wyruszyło w drogę do ołtarza. Po takich niespodziankach nawet ksiądz chrupiący opłatek zbyt blisko mikrofonu, nie był już w stanie bardziej nas rozbawić.  

Na zakończenie, w kąciku lingwistycznym, słówko do którego brzmienia na początku zupełnie nie mogłam się przyzwyczaić i za każdym razem myślałam, że jednak ktoś tu kogoś obraża, czyli: le chrétien (czyt. le kretię) - chrześcijanin.

Nasza prowansalska choinka

poniedziałek, 20 grudnia 2010

La Bravade Calendale.

W związku z nadchodzącymi Świętami Bożego Narodzenia, w niedzielę na głównym deptaku, mieliśmy okazję obserwować prowansalską paradę, nawiązującą do tradycyjnych zabaw odbywających się niegdyś w Aix. Była prowansalska muzyka i tańce. Było nawet coś na kształt lajkoników! Zresztą zobaczcie sami.


 Wielkie wejście "lajkoników"


Istne szaleństwo, niektórzy wręcz padają z wrażenia ;)


Tańce, hulanki, swawole...


Prawie jak pojedynek breakdance, tyle że po prowansalsku ;) 


 Kije samobije (no może nie samo...)

Dziś natomiast po niedzielnym odpoczynku, u mnie w pracy były świąteczne porządki - 8 godzin szorowania wszystkiego, nawet ściany były myte. Szkoda tylko, że w domu nie mam czasu na świąteczne przygotowania. Na szczęście nasze mieszkanko jest zadbane, bo Łukasz się nim ładnie zajmuje. Ale przydałoby się zrobić świąteczne zakupy, nawet choinki jeszcze nie mamy, ale mam nadzieję, że jutro to nadrobimy - już najwyższy czas!

Posta zakończmy z hukiem! (przy okazji kącik lingwistyczny, huk to: le boum (czyt. le bum), czyli całkiem jak po naszemu :)


Vive la France! ;) 

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Lambesc.

Aby wciąż nie spacerować po centrum Aix, które znamy już doskonale, wybraliśmy się dziś do pobliskiej miejscowości - Lambesc. Jest ona naprawdę malutka, ale urocza (szczególnie w taki słoneczny dzień jak dziś). Nasze zwiedzanie zaczęliśmy od ... cmentarza, na który trafiliśmy przypadkiem, kierując się do kapliczki Świętej Anny (do której jednak ostatecznie nie dotarliśmy, gdyż wyglądało na to, że kapliczka ta znajduje się gdzieś za miastem). Z cmentarza rozciągał się jednak bardzo ładny widok na miasto.

Widok na kościół Notre Dame de l'Assomption

Kaplica na cmentarzu
Malutkie centrum miasta zeszliśmy wielokrotnie, ponieważ w Lambescu spędziliśmy 2,5 godziny, a nie ma tam za wiele do zwiedzania. Pospacerowaliśmy jednak uroczymi uliczkami, obejrzeliśmy kościół, pralnię z XVIII wieku oraz wieżę Le Jacquemard (na której szczycie znajduje się zegar, oraz dzwonnica, w której umiejscowione są 4 rzeźby - rodzina Jacquemard: mama, tata, córka i syn).

Pralnia (jak widać trochę się zmieniło, przez ostatnich dwieście lat:)

Wieża kościoła Notre Dame de l'Assomption

W tle wieża Le Jacquemard
Ratusz
Kościół Notre Dame de l'Assomption

Wnętrze kościoła
Świąteczne słówko na dziś to: la crèche (czyt. la kresz) - szopka. Mieliśmy nawet okazję jedną dziś obejrzeć w kościele w Lambescu. 

niedziela, 12 grudnia 2010

Niedzielny spacer.

Dziś na głównym deptaku było bardzo tłoczno. Trudno się jednak dziwić, bo pogoda zachęcała do spacerów - niebieskie niebo i świecące słoneczko. Poza tym, w związku ze zbliżającymi się Świętami, niektóre butiki w centrum były otwarte, więc może Eksłańczycy (mieszkaniec Aix to Aixois (czyt. eksła) wyruszyli na przedświąteczne zakupy. Poza tym od 15:00 po Cours Mirabeau przechadzała się orkiestra grająca muzykę prowansalską.

Cours Mirabeau

Zespół "Condor" z Arles


Na dachu Le Grand Théâtre de Provence
.
Łukasz po spotkaniu z francuskim fryzjerem :)
Francuskie "słowo na niedzielę" to: le chalet (czyt. le szale) - wbrew pozorom to nie tylko szalet, lecz także chatka góralska lub szałas. I tak też nazywają się jarmarczne chatki, które znajdują się na deptaku.

sobota, 11 grudnia 2010

Piątek - wieczór z winami burgundzkimi.

Oczywiście nie dla mnie :) Dla mnie wieczór wzmożonego zmywania. Osiemnastu gości, 5 dań, do każdego inne wino, a na początek szampan i przekąski. W ogóle przychodzę do pracy wieczorem, a tam w przestrzeni między właściwą częścią restauracyjną a kuchnią (gdzie normalnie jest jeden wysoki stół z wysokimi krzesłami; jemy tam my, a czasem też goście), stół przestawiony pod ścianę, rozstawione kieliszki do szampana, prawie jak na weselu ;) Aurore'a w sukience i na obcasach, Francja elegancja. Mi nawet wszystkie sztućce kazano wypolerować przez tym wieczorem. Ale w końcu goście płacili 90 euro od osoby za ten wieczorek, więc wszystko musiało być pięknie, ładnie.

Zaczęli schodzić się goście, eleganccy, uśmiechnięci. Najpierw była "stojąca" część imprezy - widziałam z mojego "okienka zmywaka", że się w tej niszy kręcą wszyscy z szampanem w dłoni i z różnymi maluśkimi przekąskami. Popili, przywitali się i poszli do stolików. I pierwsze szkła - kieliszki do szampana do mycia :) Ale to jeszcze było nic, bo szampan był tylko raz, a potem musiałam na bieżąco myć kieliszki do wina i sztućce, żeby były gotowe do kolejnej potrawy. A wszelkie smakołyki były przygotowywane w ciągu ostatnich kilku dni, w czym nawet pomagałam. Ogólnie wszyscy, poza mną, jedli sobie pyszności i popijali wina. Ale nie mogę narzekać, dostałam od Alexa czekoladowe ciastko oraz kawałek mięcha - i gdy zaczynałam je przeżuwać Alex oświadczył mi, że to jest "Bambi". W ten oto sposób nieświadomie zjadłam sarnę :( Najgorsze jest to, że była smaczna, biedna Bambi... 

Z imprezki chyba wszyscy byli zadowoleni. Ja już pod koniec padałam ze zmęczenia, ale jakoś udało mi się w końcu umyć tę stertę naczyń, talerzy, sztućców i kieliszków. I o 01:30 opuściłam restaurację, ustanawiając tym samym mój rekord długości dnia pracy w Ze Bistro - 11 godzin; tyle dobrego, że w ciągu dnia mam kilkugodzinną przerwę, więc nawet udało mi się zdrzemnąć (ku ścisłości to nawet 11,5 godziny pracy, bo pół godziny to moja teoretyczna przerwa, która się nie liczy do czasu pracy - ale w praktyce trwa tyle co spałaszowanie niewielkiego obiadu). Na szczęście dziś sobota, więc odespałam i poleniuchowałam. A zaraz do roboty, ale w sobotę dobrze się pracuje, bo perspektywa dwóch dni wolnego dodaje sił :)

Z cyklu "słówko na dobranoc" (choć dla niektórych jest to tak naprawdę "słówko przed wyruszeniem do pracy"): le pétard (czyt. le petar) - petarda, ale także potocznie skręt (oto efekt mojej nauki francuskiego z Alexem).

środa, 8 grudnia 2010

Prowansalski żywot codzienny.

Na początek mały update pogodowy. Po chłodniejszych dniach, kiedy temperatura spadła poniżej zera i wieczorami bywało już naprawdę zimno, przyszło ocieplenie. Zrobiło się całkiem wiosennie, w czasie dnia jest ponad 10 stopni. Widziałam nawet kilka osób w krótkim rękawku w czasie ostatnich dni. Ale niestety jest dość pochmurnie. Pogoda zupełnie nie pasuje do zbliżających się świąt Bożego Narodzenia. Ciekawe, czy w ogóle spadnie śnieg? 

Jeśli zaś chodzi o pracę, to chodzę tam dzielnie i podwyższam swoje umiejętności. Np. w zakresie szybkości (gdyż zwrócono mi uwagę, że idzie mi za wolno). Gdy zaczynałam pracę byłam przeświadczona, że czas między 10:30 a 12:00, to czas w którym muszę posprzątać całą restaurację. Oczywiście na początku w ogóle się nie wyrabiałam i Aurore robiła różne rzeczy za mnie, sprzątała stoliki, układała na nich kieliszki, serwetki itp. Gdy w końcu jakoś zaczęłam się mieścić w tym czasie i wszystko robić sama, to nagle okazało się, że tak naprawdę to wszystko powinnam zrobić w godzinę (a nawet w 45 minut), żeby półgodziny mieć na różne dodatkowe prace porządkowe :D Właściciele dbają widać, bym nie spoczęła na laurach :)))

W kuchni także się rozwijam ;) Nie tylko zmywam, lecz także wykonuję różne prace zlecone typu - wydłubywanie pestek z suszonych śliwek, krojenie chleba na grzanki, ścieranie marchwi na tarce, mycie sałaty czy otwieranie puszki sardynek (oraz wycinanie przedniej części kartonika, w którym znajduje się puszka - ponieważ na talerzu kładzie się ten wycinek - pewnie jakieś fifarafafa sardynki ;). I moja ulubiona czynność - nakładanie karmelu pełnego orzechów i migdałów do ciasteczek (takie jakby małe tarty).Pyyyychota - oblizywanie łyżek i wyskrobywanie garnków to moja specjalność ;))) 

I tak szybko lecą dni. Praca, drzemka, praca, spanie, praca ... I byle do soboty, wtedy jest więcej spania, bo do roboty dopiero na 20:30. Łukasz natomiast cały czas szuka pracy, a do tego zajmuje się naszym domem, bo ja już na nic nie mam siły.

Na tym zakończę dzisiejsze doniesienia korespondentki z Prowansji. Jeszcze tylko " kącik losowych francuskich słówek", a w nim dzisiaj: les glaçons (czyt. le glasą) - kostki lodu (po które bywam wysyłana na nasze zaplecze :).

Bonne nuit! 

sobota, 4 grudnia 2010

Harówka na obczyźnie, czyli o tym jak zostałam agentką ;)

Ten tydzień nie był dla mnie lekki. Nie wiem czy to przez to, że pracowałam także w poniedziałek, czy dlatego, że w poprzednich tygodniach bywało, że pracowałam tylko na wieczór albo były dodatkowe dni wolne. W każdym bądź razie się wymęczyłam. Okazało się, że człowieka mogą boleć dłonie i palce! To tam mamy jakieś mięśnie? ;) Masakra ...

Na szczęście są też dobre wiadomości. Doczekałam się w końcu swojej umowy. Jestem więc oficjalnym francuskim pracownikiem, wszystko pięknie, ładnie i legalnie :) Okazało się, że moje stanowisko to: Agent d'entretien (Tak, to to samo trudne słowo, które oznacza rozmowę kwalifikacyjną; tutaj w znaczeniu sprzątać, utrzymywać w czystości). Teraz muszę jeszcze tylko mniej więcej tę umowę przetłumaczyć (bo w tygodniu jakoś nie było na to czasu), choć co by tam nie było, to przecież ją podpiszę :) Najważniejsze zrozumiałam - umowa jest na czas nieokreślony, na pełen etat (dokładanie na 39 godzin w tygodniu, czyli 4 godziny tygodniowo więcej niż standardowy pełen etat we Francji).

Oprócz umowy dostałam także wypłatę! :) Jak na razie jestem szczęśliwą posiadaczką kawałka papieru, który ma mi zapewnić moje wynagrodzenie - czyli dostałam czek. Jeszcze go nie zrealizowałam, planuję w poniedziałek wybrać się do banku i dowiedzieć się, co dokładnie muszę zrobić, aby pieniądze z tego magicznego skrawka papieru przeniosły się na moje konto :)))

W "kąciku lingwistycznym na dobranoc" dziś słówko, którego nauczyłam się wczoraj w pracy: le pichet (le pisze) - dzbanek.
Pozdrawiamy!