Święta we Francji obchodzone są całkiem podobnie jak w Polsce. Z tą różnicą, że świętuje się w wieczór wigilijny oraz 25 grudnia, który jest dniem wolnym od pracy (ale są rejony, np. Alzacja, gdzie Święta trwają tak samo jak u nas). Są tu choinki (le sapin de Noël) i święty Mikołaj (le Père Noël). Z tym, że świąteczne menu jest zupełnie inne. Nie ma karpia, barszczu i pierogów. Nie ma też zwyczaju łamania się opłatkiem. Za to na francuskim świątecznym stole pojawiają się indyk, ostrygi, łosoś i oczywiście foie gras (czyli wątroba gęsi), którą Francuzi uwielbiają (ja muszę przyznać, że mi zbytnio nie smakuje, ale to pewnie tak samo jak z owocami morza - po prostu u nas się tego nie je tak często, więc jestem nieprzyzwyczajona). Natomiast świąteczne ciasto to la bûche de Noël, jest to taka rolada (biszkopt z kremem). W Prowansji dodatkowo jest zwyczaj jedzenia w czasie Świąt trzynastu deserów (oczywiście ja wyobrażałam sobie trzynaście wypasionych ciast, ale okazało się, że tymi deserami są orzechy, rodzynki, suszone owoce, jabłka czy nugat). We francuskich kościołach są świąteczne szopki (la crèche), jest też pasterka (la messe de minuit), tak jak i w Polsce rozpoczynająca się często przed północą.
U nas większość przygotowań świątecznych odbyła się w Wigilię, bo dopiero wtedy ja miałam wolne i mogłam wziąć się do roboty. Na szczęście Łukasz we wtorek kupił nam choinkę (żywą i pachnącą) oraz zrobił część świątecznych zakupów. W Wigilię wstaliśmy późno i rozpoczęliśmy świąteczne przygotowania. W czwartek Ze Bistro było otwarte tylko w czasie lunchu, ale później pakowaliśmy wszystko w folię, żeby się nie zakurzyło i tak zeszło nam aż do 20:00. A gdy skończyliśmy, to wszyscy w czwórkę poszliśmy do restauracji na kolację, więc do domu jak zwykle dotarłam koło 1:00 w nocy. Do tego pod wpływem, bo kolacja rozpoczęła się szampanem - jak stwierdził Olivier, szampan jest nieodłącznym elementem świętowania czegokolwiek we Francji - potem było białe wino, a na koniec czerwone. Kolacja składała się chyba z 6 dań, w tym dwóch deserów. Było to cudowne doświadczenie dla mojego żołądka :).
Przy czym to my byliśmy? Aha, przy przygotowaniach :) Najpierw zakupy w markecie, a potem szykowanie kolacji. Łukasz ubierał naszą choinkę w świeżo zakupione bombki i ogarniał nasze mieszkanko, ja natomiast zajęłam się stroną kulinarną. Nasze święta były polsko-francuskie. Akcentem polskim była sałatka oraz barszcz - rolę uszek pełniły ravioli z pieczarkami :) Reszta naszego menu była już francuska - zamiast karpia mieliśmy smażonego łososia, były krewetki, tosty z prowansalskimi pastami, wędzony łosoś oraz cztery rodzaje serów. A w pierwszy i drugi dzień Świąt, gdy jedliśmy już mięso, na naszym stole zagościł także indyk, białe kiełbaski (całkiem inne niż u nas, ale też smaczne), foie gras zawinięta w jakieś mięso oraz coś w rodzaju pasztetu (te dwa ostatnie specjały dostałam z restauracji, zresztą tak samo jak łososia w 2 postaciach, oraz jakieś mięso z sosem, którego jeszcze nie zdążyliśmy spróbować).
Z ciekawych świątecznych doświadczeń nie można nie wspomnieć o pasterce, na którą wybraliśmy się do pobliskiego kościoła (w którym nigdy nie byliśmy, bo nie wygląda zbyt zachęcająco - właściwie to w ogóle nie wygląda jak kościół, gdyby nie krzyż i napis, to w ogóle bym się nie spodziewała kościoła w tym budynku). Pasterka ta byłą najdziwniejszą i najzabawniejszą mszą, na jakiej kiedykolwiek byliśmy. W czasie jasełek, które wyglądały tak, że poszczególne osoby podchodziły do mikrofonu i czytały swoje kwestie, były też elementy muzyczne. A dokładniej dwóch facetów (ojciec z synem) grali na skrzypcach. Wszystko pięknie, tylko, że ich repertuar był bardzo specyficzny jak na pasterkę, a mianowicie: muzyka z "Ojca Chrzestnego", "Les Champs-Élysées" czy "Kalinka". Kolejna atrakcja nastąpiła w czasie przyniesienia darów do ołtarza. Po przejściu kilku osób z koszyczkami, pojawił się drugi pochód z darami - kilka młodych Murzynek, śpiewając afrykańskie pieśni i gibając się w rytm muzyki, wyruszyło w drogę do ołtarza. Po takich niespodziankach nawet ksiądz chrupiący opłatek zbyt blisko mikrofonu, nie był już w stanie bardziej nas rozbawić.
Na zakończenie, w kąciku lingwistycznym, słówko do którego brzmienia na początku zupełnie nie mogłam się przyzwyczaić i za każdym razem myślałam, że jednak ktoś tu kogoś obraża, czyli: le chrétien (czyt. le kretię) - chrześcijanin.
Nasza prowansalska choinka |