piątek, 27 sierpnia 2010

Przegląd tygodnia.

Postanowiłam napisać notkę w domu, na moim laptopie, a gdy tylko będę na necie wrzucić ją na bloga.
Jest czwartek 22:15.

Poniedziałek
Przeprowadziliśmy się do naszego mieszkania, wysprzątaliśmy je trochę i wreszcie rozpakowaliśmy walizki - w końcu poczuliśmy się tu jak u siebie. Poszliśmy też do EDFu, by dostarczono nam prąd. Miało to być zrobione od ręki i bez kłopotu, ale okazało się jednak, że nie w tym przypadku. Pan z EDFu nie mógł znaleźć w systemie naszego budynku, problem był też ze znalezieniem osoby, która mieszkała w tym mieszkaniu przed nami. Więc ten pan (który trochę rozumiał po angielsku) odesłał nas do innego pana, który zapytany przez nas oświadczył, że w ogóle nie mówi po angielsku, po czym zaczął nam spokojnie wszystko wyjaśniać po francusku :) Na koniec tylko zapytał, czy coś zrozumieliśmy :) Na szczęście trochę zrozumieliśmy. W dalszych zmaganiach z EDFem pomogła nam właścicielka naszej kawalerki.

Z powodu braku prądu nie mogliśmy podłączyć lodówki i dalej jedliśmy głównie bagietki, albo kebab jakiś. A po 21:00 robiło się już ciemnawo, więc chodziliśmy wcześniej spać.

W poniedziałek ubezpieczyliśmy nasze lokum, co może nie jest nadzwyczajnym wyczynem, ale należy wspomnieć, że ubezpieczaliśmy je u kobiety, która nic nie rozumiała po angielsku. Było przekomicznie, bo ona coś mówiła, my nie rozumieliśmy i nawet jak powtórzyła drugi raz, to przecież dalej nie weidzieliśmy o co chodzi. Ale najważniejsze, że się udało, zapłaciliśmy i dostaliśmy papier potwierdzający ubezpieczenie - który to był nam potrzeby żeby założyć konto w banku, a konto w banku potrzebne właściwie do wszystkiego (nawet dla EDFu, ale tam syn naszej właścicielki podał jej konto, bo my jeszcze nie mieliśmy).

Wtorek
Właściwie cieżko mi powiedzieć, co robiliśmy we wtorek, czyli się obijaliśmy :) Na pewno byliśmy w parku, o którym powiedział nam Filip, że jest w nim masa dzieciaków siedzących grupkami na trawie (inne parki, które tu widzieliśmy wcale nie były zbyt uczęszczane). I faktycznie dzieciaków było pełno, a co nam się też spodobało było tam odgrodzone miejsce do gry w boule, gdzie głównie starsi Francuzi rzucali sobie kulkami.

Środa
Otworzyliśmy konto we francuskim banku BNP Paribas. A że nie mieliśmy netu, to wybór banku był dość przypadkowy - po prostu weszliśmy w poniedzialek do jakiegoś i pani nas umówiła na spotkanie. Pani w banku na szczęście rozumiała angielski, więc szło to sprawnie, podpisałam masę papierów (bo jako że umowa na mieszkanie jest na mnie, to ubezpieczenie jest na mnie, więc i konto na mnie) i mamy już konto. Jedyne zdziwienie było wtedy, gdy dowiedzieliśmy się ile musimy płacić miesięcznie za kartę bankomatową, bo u nas placi się tylko za jej wyrobienie i to chyba coś koło 25 złotych. A tu tyle płacimy za miesiąc, no ale jak pisalam, nie wiemy czy to jakiś drogi bank, czy nie, bo nie mamy jak sprawdzić.

Podpisaliśmy też umowę na internet (do tego potrzebne nam było konto w banku, ale je juz przecież mieliśmy). Okazało się że router wysyłany jest pocztą i ma do nas dojść w przeciągu 10 dni, ale powinniśmy wcześniej dostać dostęp do WiFi. Także czekamy.

Po wyczerpujących (mnie i moje rozmówczynie) rozmowach telefonicznych udało nam się także umówić na spotkanie w ichnim urzędzie pracy na poniedziałek 30 sierpnia. Zarejestrować się na to spotkanie próbowaliśmy od poniedziałku przez internet, ale ciągle wyskakiwał nam jakiś błąd na ich stronie. Jak się jednak okazało oni też nie wiedzieli co z tym zrobić, i nam poradzili zapisać się przez telefon. Siebie jeszcze jakoś umówiłam, choć ciężko szło, nie obyło się bez "eee" "yyy" i chwil ciszy. Ale wyznaczyli mi datę spotkania. Łukasz jak zobaczył jak mi to poszło, wiedział już, że on tym bardziej nie da rady, więc musiałam wykonać kolejną rozmowę. Przy pierwszej z nich szło tak źle, że babka chyba uznała, że robimy sobie jaja i się rozłączyła. Na szczęście druga była bardziej cierpliwa i jakoś zniosła te moje dukanie i wyznaczyła też spotkanie dla Łukasza.

Zapomniałabym! W środę, jako że mieliśmy w końcu prąd, mogliśmy włączyć lodówkę! Poszliśmy więc na zakupy, kupiliśmy sobie trochę jedzenia i nawet zjedliśmy pierwszy konkretny obiad, czyli makaron z sosem napoli :) mniam :)
O! Jeszcze jedno. W środę Łukasz złamał jedyne krzesło, jakie mieliśmy w mieszkaniu i trochę się obił, ale na szczęście nic poważnego mu się nie stało. Narzekaliśmy, że krzesło jest jedno, więc problem już się rozwiązał ;)

Czwartek
Chodziliśmy po hotelach i rozdawaliśmy nasze CV, tam gdzie je chcieli. Do Łukasza nawet oddzwonili i mówili mu o jakiejś pracy na pół etatu od września, jako kelner klientów anglojęzycznych, ale mają się jeszcze w tej sprawie odzywać.

A wieczorem w środę i w czwartek wybraliśmy się na koncerty w centrum miasta, odbywające się w ramach festiwalu "Musique dans la rue". Koncerty odbywają się w podwórzach starego miasta, co jest bardzo klimatyczne - siedzieć sobie na świeżym powietrzy, patrzeć w niebo i na platany i słuchać skrzypiec, trąbki czy pianina. A dziś byliśmy na koncercie o 20:30 i nawet nietoperz sobie latał :)

W ogóle to jest strasznie gorąco. W czasie dnia, gdy świeci słońce to staramy chować się w cieniu, a w domu bierzemy zimne prysznice (choć prysznic mamy zepsuty, i woda nie bardzo leci przez "słuchawkę", ale ochlapać się można). Niestety w domu też jest gorąco, więc te prysznice nie pomagają na długo. I cały czas chce się pić, choć to wynika pewie z tego, że nie przebywamy prawie w ogóle w chłodnych miejscach - tylko czasem w sklepach, albo dziś w tych hotelach, przez te klika chwil, mogliśmy odetchnąć od upału w klimatyzowanym wnętrzu.

Starczy chyba tych newsów :) Pozdrawiamy wszystkich gorąco, upalnie nawet! :)

wtorek, 24 sierpnia 2010

Emigracja unplugged .

Dzis bedzie krotko i bez polskich znakow - jestesmy bowiem w kafejce i musze meczyc sie z ich klawiatura, ktora ma inny uklad znakow.

Martwilam sie o brak netu w mieszkaniu, a okazalo sie ze nie mamy pradu. Powinien byc w srode.

W mieszkaniu jest fajnie, w koncu rozpakowalismy walizki. Ale pierwsza noc byla ciezka - budzilo mnie wszystko, ludzie wjezdzajacy noca na parking, skrzypiace drzwi na klatce i swiecacy ksiezyc.

Koncze, bo tu nie da sie normalnie pisac.

Pozdrawiamy!

niedziela, 22 sierpnia 2010

Piekło w raju :)

Dziś wybraliśmy się nad morze, do Cassis. Wsiadając do autobusu, poznaliśmy Polaka - Filipa, który też jechał na plażę i który mieszka tu sobie już prawie rok. Więc trochę pogadaliśmy o życiu we Francji. Bo w ogóle, to chyba Wam nie pisałam, że wcześniej tylko raz słyszeliśmy język polski, mijając jakąś parę po drodze do naszego hostelu, więc nie wiemy czy byli to mieszkańcy czy turyści.

W Cassis było bardzo ładnie, Filip wyłożył się na miejskiej plaży, ale moja niespokojna dusza pognała nas dalej, bo na zdjęciu w przewodniku widziałam zdjęcie przeuroczej zatoczki i ja tam chciałam się opalać i kąpać. Znaleźliśmy więc w informacji turystycznej jakąś mapkę okolicy i wyruszyliśmy. Natknęliśmy się oczywiście na informacje, że ruszając w trasę należy mieć odpowiednie obuwie i dużo wody, ale jakoś nas to nie powstrzymało.

Na początku było całkiem okej, trochę kamyków na szlaku, ale dawało radę, mimo że ja wędrowałam w sandałach z CCC, które nawet nie za bardzo trzymały się mojej stopy. Jeszcze w mieście minęliśmy zatoczkę pełną zacumowanych jachtów, potem górską ścieżką dotarliśmy do drugiej zatoczki. Zejście do niej było kamieniste i trochę strome, ale jakoś poszło. Wykąpaliśmy się więc, posiedzieliśmy na ręcznikach i ruszyliśmy dalej. Na początku jakoś szło, zobaczyliśmy też najpiękniejszy widok na plażę położoną pomiędzy wysokimi górami zatoki. I oczywiście postanowiliśmy na tę plaże trafić.

I tu zaczęły się schody, choć należałoby raczej powiedzieć, stromizny, kamienie usuwające się spod stóp przy schodzeniu, ja ślizgająca się w sandałach, no po prostu koszmar. Droga do rajskiej plaży omal nie doprowadziła mnie do łez. Ale dotarliśmy, zanurzyliśmy się w wodzie, wypoczęliśmy. Ale że wywędrowaliśmy daleko, trzeba było jakoś wrócić. Ja nie wyobrażałam sobie wracać trasą, którą przyszliśmy, więc poszliśmy inną drogą. Szeroką, mniej kamienistą, ale za to wijącą się i też wspinająca się w górę. Byliśmy padnięci, zmęczeni, spragnieni - bo woda już się skończyła. Liczyliśmy, że dojdziemy do schroniska młodzieżowego, które było na mapie, ale droga wiła się i nic.

W końcu zobaczyliśmy jakieś zabudowania, poszliśmy do wejścia i wydukałam, że chcemy kupić coś do picia. Okazało się, że nic nie mają, ale pan z hostelu zaprowadził nas do kuchni, wskazał szklanki i kran i powiedział, byśmy się częstowali. Chyba nigdy nie byłam tak spragniona, wypiłam tyle wody, że potem aż rozbolał mnie brzuch. Nabraliśmy też wody do butelki i dzięki temu, udało nam się wrócić dalszymi górskimi ścieżkami do Cassis, gdzie kupiliśmy kebaby i pobiegliśmy na ostatni autobus do Aix. I zdążyliśmy :) 
Wycieczka nie była łatwa, ale widoki po prostu zapierające dech, zresztą zobaczcie sami.








Aha, jutro przenosimy się do naszego nowego mieszkanka, w którym dopiero musimy sobie załatwić internet, ale mam nadzieję, że to nie potrwa długo. Jak tylko będziemy go mieli, na pewno napisze, jak tam w naszym nowym lokum.

sobota, 21 sierpnia 2010

O tym jak Bibemus zrobił nas w bambuko :)

Dziś mieliśmy w planie pozałatwiać wszystkie sprawy związane z naszym nowym mieszkankiem. Bo tutaj każdy wynajmujący sam musi podpisać umowę z dostawcą prądu (czyli EDF), dostaje się rachunki na siebie i się je płaci (nie tak jak u nas, że prąd jest na właściciela mieszkania). Na dodatek obowiązkowe jest też ubezpieczenia lokalu - właściciel ma jakieś swoje ubezpieczenie, a lokatorzy swoje. No i musimy jeszcze jakiś net sobie załatwić. Ale okazało się, że zarówno EDF jak i agencje ubezpieczeniowe są zamknięte w sobotę, więc daliśmy sobie spokój i postanowiliśmy znów wybrać się w pobliskie górki, startując ze znanego już Wam Bibemusa.

Zakupiliśmy jakiś prowiant, nabyliśmy nawet bilety autobusowe i klimatyzowanym, niezatłoczonym autobusem miejskim wybraliśmy się w okolice płaskowyżu. Weszliśmy na szlak, chcąc dotrzeć do kolejnej, większej niż ta Zoli, tamy w górach. Ale uszliśmy kilka minut i natknęliśmy się na dwie kobiety z jakiejś górskiej straży pożarnej, które nam powiedziały, że ten teren jest zamknięty od lipca aż do 11 września z powodu zagrożenia pożarowego (można go tylko odwiedzać w godzinach 6:00 - 11:00). No więc zawróciliśmy, i wybraliśmy się w trochę inne rejony, które już były dostępne.

W drodze na górskie ścieżki przechodziliśmy przez miasteczko Le Tholonet, gdzie widzieliśmy taki oto młyn, w którym była galeria obrazów.

Potem, już na szlaku trafiliśmy na akwedukt.
A dalej na naszej drodze był stary kamieniołom marmuru.

Po zejściu z gór do Le Tholonet, skąd mieliśmy autobus, byliśmy tak spragnieni, że niewiele myśląc, kupiliśmy w restauracji litrową butelkę wody mineralnej, która była oczywiści najdroższą kupioną przez nas kiedykolwiek wodą. 

Aha, dla potwierdzenia, często stwierdzanego przeze mnie faktu, ze Francuzi są przemili, muszę nadmienić, że gdy wysiedliśmy z tego miejskiego autobusu, na jakimś przystanku, nie bardzo wiedząc gdzie jesteśmy, podeszliśmy do rozkładu jazdy i wtedy zagadała nas babka, po angielsku i zapytała po prostu czy może się nie zgubiliśmy :) 
Aa! I przed przejściami dla pieszych bez świateł, oni się po prostu zatrzymują, by przepuścić pieszego :) 
Jednym słowem vive la France ;) 

piątek, 20 sierpnia 2010

Mamy mieszkanie, czyli pierwszy sukces :)

Udało się. Wynajęliśmy dziś mieszkanko, umowa podpisana, a klucze mamy w kieszeniach. Jest to małe studio dość blisko centrum, jest w nim okno (co prawda na parking, bo to taki blok - wielki kwadrat - i w środku jest parking, ale słońce tam dociera, nawet w zbyt dużych ilościach, bo gdy tam byliśmy to było bardzo ciepło). Jest mała łazienka, z taką śmieszną małą wanną, która jest wielkości brodzika, tyle że wysokości wanny i z taką szmatą foliową żeby nie pryskać, gdy się bierze prysznic - oni tu prawie wszędzie maja te szmaty - okropność :) Do tego malutka kuchnia, która mieści małą lodówkę, zlew i dwa palniki elektryczne. W pokoju jest łóżko, szafa, stół i jedno krzesło, więc całkiem okey. Właścicielka nawet powiedziała, że w tym tygodniu założą nam takie metalowe normalne rolety na zewnątrz okna, żeby tak nie grzało, więc super.

Ogólnie wszystko ekstra, więc myślicie sobie, jak to możliwe, wszystkie mieszkania miały jakiś haczyk, albo feler, a tu proszę , wszystko pięknie. Już śpieszę więc Was poinformować, że faktycznie wszystko super, jest tylko jedno ale - w tym bloku prawie wszyscy mieszkańcy są kolorowi, ale akurat kolor biały występuje najrzadziej. Jednym słowem zamieszkaliśmy u Arabów i Murzynów :) 

Ale przechodziliśmy tam nie raz i prócz tego, że kolorowo, wszystko wygląda okey, więc mamy nadzieję, że będzie w porządku i jakoś nas zaakceptują. 
Choć chyba musimy się zacząć gorzej ubierać, bo Łukasz, żeby robić dobre wrażenie na wynajmujących najczęściej chodzi w długich jeansach, a do tego czarnej koszuli (co prawda z krótkim rękawkiem, ale i tak mu nie zazdroszczę; no ale cóż, ja dzwonię, a on się poci, partnerstwo musi być ;). I byliśmy dziś w markecie, zaraz obok naszego mieszkanka i podszedł do nas gość - "ciapaty" jakiś - i mówi, żebyśmy mu na jedzenie dali i macha nam przed oczami paczką mrożonych frytek. Jakoś mu tam odmówiliśmy, to poszedł normalnie do kasy i sobie kupił. Także zdecydowanie za dobrze wyglądamy.

I to tyle na dziś, większość dnia spędziliśmy, ślęcząc nad umową wynajmu po francusku i próbując coś z tego zrozumieć, na szczęście jest translator Google, choć jest on mocno kulawy, ale sens jakiś złapaliśmy. Na przykład jakiś element wyposażenia mieszkania (dalej nie wiemy co to było) translator przetłumaczył nam: "nagi syn" :) 
Także teraz pijemy piwko by uczcić koniec naszej prowansalskiej bezdomności :) Możemy się przeprowadzić w każdej chwili, bo choć umowa jest od września i od września płacimy za kawalerkę, nasza właścicielka - pani Radija - pozwoliła nam już tam zamieszkać za free. Ludzie których tu spotykamy, w ogóle jacyś tacy mili są. Np. gdy staliśmy któregoś dnia pod zamkniętym Aldi'm (nie wiedząc, że on już zamknięty jest i zaglądając przez szybę), zagadał do nas jakiś dziadek z siatą i odstawił nam pantomimę, by wytłumaczyć nam, że niedaleko jest inny sklep otwarty dłużej. Na początku w ogóle nie wiedzieliśmy, o co mu chodzi, bo mówił o jakimś kasynie i pokazywał na zegarek. Ale okazało się, że chodziło mu o market Geant Casino, który był dłużej otwarty. Także wszyscy są dla nas bardzo mili, jak na razie :) 

Na zakończenia jedna fotka, przed domem, który był w posiadaniu rodziny Cezanne'a przez 40 lat.



środa, 18 sierpnia 2010

Środa w obiektywie.

Dziś mieliśmy oglądnąć jedno mieszkanko w centrum, ale gdy przyszliśmy na miejsce okazało się, że osoba, która oglądała studio przed nami się na nie zdecydowała, więc nawet nie zobaczyliśmy tego lokum. No cóż, trudno. 

Dzień więc spędziliśmy głównie spacerując z aparatem po starym mieście i trochę po zachodniej części Aix, która jest właściwie osiedlem z blokami, tyle że bloki nie są aż tak wysokie jak u nas w miastach, przeważają czteropiętrowe, trochę jest sześciopiętrowych. 

A oto i fotki z dziś:

Cours Mirabeu - główna ulica Starego Miasta





Chwila odpoczynku na fontannie
Katedra St Sauveur
Jedna z wielu uroczych uliczek w centrum
La Place des Cardeurs
Plac przed Ratuszem
Widok z tarasu w naszym hostelu

Wtorkowa przeprowadzka

Wczoraj przenieśliśmy się z naszego małego, ciasnego hoteliku w centrum miasta, do odleglejszego młodzieżowego hostelu (czyli L’Auberge de Jeunesse, choć "młodzieżowy" jest on tylko z nazwy, bo goszczą tu głównie dorośli). 

Mamy tu normalnej wielkości pokój (a nie pokój, w którym na środku stoi łóżko, od którego odległość do najbliższej ściany to jakieś pół metra), są w nim nawet 4 łóżka oraz łazienka i toaleta.W łazience nie ma ani kabiny ani wanny, tylko na ścianie jest taki prysznic jak na basenach i po prostu się chlapie wszędzie dookoła, ale za to jest dużo miejsca. Z pokoju jesteśmy bardzo zadowoleni, bo w końcu jest jakaś przestrzeń do życia - jest stolik, krzesełka i nawet kilka kroków można zrobić. W hostelu mamy śniadania na stołówce między 7:00 a 9:00, a od 10:00 do 16:30 musimy przebywać poza pokojem. Ale możemy być gdzieś na terenie, tak jak teraz to robimy siedząc w sali, w której są stoliki, wieczorem jest tu czynny bar i można się napić lub coś zjeść, a co najważniejsze dla nas - jest tu dostęp do internetu. 

Dalej szukamy mieszkania, co wiąże się z tym, że wciąż muszę dzwonić i próbować mówić po francusku, co bywa strasznie deprymujące ponieważ, gdy nawet ja wygłoszę ładnie swoją zapisaną na karteczce kwestię, to oni mówią do mnie po francusku z szybkością karabinu maszynowego i ja nie rozumiem najczęściej nawet o co im w ogóle chodzi :) Przekomiczne :) Ale czasem znają angielski, co jest ogromnym ułatwieniem, bo wtedy możemy się spokojnie dogadać. Gorzej jak nie znają, i wtedy ja dwoję się i troję, by wypowiedzieć jakieś zdanie i bywa różnie. Ale jak na razie tylko jedna osoba nie była skora, by mówić wolniej i gdy nie rozumiałam to się rozłączyła. Inni są dość życzliwi i starają się jakoś dogadać i tylko dzięki temu jakoś nam się udaje umówić na oglądanie mieszkania. Wczoraj widzieliśmy jedno, całkiem w porządku, tylko miejsce nie za bardzo nam odpowiadało, a raczej towarzystwo - choć to studio i tak było najlepsze ze wszystkich które widzieliśmy (nie było takie ciasne jak te w centrum, miało okno i w ogóle wszystko na swoim miejscu:). 

Dziś oglądamy jedno po południu, a kolejne jutro z rana, więc jesteśmy pełni nadziei, że jednak uda się znaleźć coś co nam odpowiada, z właścicielem, który zgodzi się je wynająć dwójce bezrobotnych Polaków, mówiących łamaną francuszczyzną :D

Także nie poddajemy się :) Zresztą jesteśmy zmotywowani by tu zostać, bo bardzo nam się to miejsce podoba :) 

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Żeby nie było tak różowo ...

... musimy się przyznać, że nasz pobyt w Aix, to nie tylko piękne stare miasto, słoneczko, niebieskie niebo, góry i lasy, lecz też niemały stres i paranoja - lekka póki co ;)

Natknęliśmy się na kilka spraw, których nie przewidzieliśmy i czasami czujemy, że kręcimy się w kółko i nie wiemy co robić. Nie mamy poręczyciela, który ułatwiłby nam wynajęcie mieszkania. Nie mamy pracy i nie jesteśmy studentami, więc ludzie nie są zbyt chętni, by nam wynająć swoją nieruchomość. A nie mając gdzie mieszkać i nie mając adresu, ciężko szukać pracy. Bez adresu nie możemy się nawet zarejestrować u bezrobotnych. Także czasem już nam to wszystko siada na głowę i nie daje spokoju. Ale nie poddajemy się.

Jutro opuszczamy nasz hotel, bo za każdym razem jak chcemy zmienić pokój, okazuje się, że z jakiegoś powodu musimy zapłacić drożej. Więc jutro przeprowadzamy się na najbliższe dni do schroniska młodzieżowego w innej części miasta, ale mamy nadzieję, że będzie tam przyjemniej. Schronisko jest dalej od centrum, ale za to pokoje wyglądają na większe, jest tam chyba nawet jakaś kuchnia - co byłoby po prostu cudne, bo od wyjazdu z Polski nie piliśmy herbaty :) Czasem kawę do śniadania, a zazwyczaj wodę mineralną ze sklepu przez cały dzień, bo póki co dla obniżenia kosztów w restauracjach nie jadamy. 

Dziś obejrzeliśmy dwa mieszkanka w centrum i doszliśmy do wniosku, że stare miasto jest urokliwe, ale do mieszkania niekoniecznie najlepsze. 
Pierwsze z nich usytuowane było w zaułku wąskim na jakiś metr, my byliśmy tam o 15:00, ale w nocy mogłoby to wyglądać nie za ciekawie. Na klatkę wchodziło się przez drewniane drzwi jak od stodoły, a jak zobaczyliśmy klatkę bez zapalonego światła, to już mieliśmy zawracać. Jednak obejrzeliśmy to studio, leżące na 2 piętrze, na które wchodziło się wąskimi, krętymi schodkami. Studio wyglądało jak wybielone wapnem poddasze i nie było w nim mebli. Pomijam już fakt, że my nie zamierzamy tu kupować mebli póki nie mamy pracy, ale jak ktoś miałby wtachać tam łóżko po tych schodkach ?!?  

Choć w sumie drugie studio było jeszcze lepsze - było na całkiem porządnej ulicy, którą często chadzaliśmy, ale okazało się, że ... nie ma ono okna!! To znaczy ku ścisłości ma, ale okno to wychodzi na taką jakby wewnętrzną kwadratową klatkę schodową (taką dziurę w środku budynku), więc właściwie na mur! Ja rozumiem, że różne bywają warunki mieszkaniowe, ale to było po prostu straszne, jak w jaskini. 

Tak więc stare miasto, pod względem mieszkaniowym nas rozczarowało. Jutro planujemy oglądać mieszkania w innych okolicach. 

Trzymajcie za nas kciuki :)

niedziela, 15 sierpnia 2010

Na Bibemusie, czyli przypadkowa wycieczka :)

Niedziela minęła nam bardzo miło, gdyż jak przystało na niedziele - odpoczywaliśmy :)

Rano byliśmy w Kościele, na mszy odprawianej przez czarnego księdza (wbrew pozorom, ja wcale nie jestem rasistkę, no ale czarny ksiądz wydaje się być wart wspomnienia:). Z mszy niestety niewiele zrozumieliśmy. Ale z ciekawostek, możemy Wam powiedzieć, że w tym kościele, w którym byliśmy nie mieli ławek, jak u nas, tylko krzesła. I przez cała mszę nigdy nie klękają (to znaczy przeważająca większość osób), albo stoją albo siedzą. Do mszy służyli zwykli ludzie, a nie ministranci, czytali czytania i zbierali pieniądze. Co ciekawe komunia była pod dwoma postaciami - a kielichy z winem podawali osobom przyjmującym komunię inni parafianie. Ale nie mogę Wam napisać, czy tak jest zawsze, bo tylko raz byliśmy w Kościele, a dziś i u nich jest święto Wniebowzięcia NMP.

Zmieniliśmy dziś pokój w naszym hoteliku (rezerwację mieliśmy tylko do niedzieli, a gdy chcieliśmy przedłużyć pobyt, okazało się, że nasz pokój już jest wynajęty). Więc wtargaliśmy toboły piętro wyżej, i teraz mamy widok na bardziej ruchliwą ulicę, a dokładniej na rosnący pod oknem platan - chyba Wam jeszcze nie pisałam, że tu wszędzie rosną platany. 

A potem wybraliśmy się na spacer. Pokręciliśmy się po mieście i nie wiedzieliśmy gdzie pójść, bo stare miasto już zeszliśmy masę razy. I Łukasz wypatrzył na mapie jakieś kamieniołomy Bibemus. I w ten oto sposób znaleźliśmy się na płaskowyżu Bibemus, który znajduje się kawałek za miastem. Niestety okazało się, że kamieniołomy były zamknięte. Ale koło kamieniołomów zaczynało się kilka szlaków, a skoro już tam byliśmy to wybraliśmy się na mała wycieczkę. I było po prostu przepięknie - cudne widoki, pachnący las, niebieskie niebo i świecące słoneczko. Dotarliśmy do tamy, którą zaprojektował ojciec Emila Zoli. Mieliśmy też piękny widok na górę Sainte Victoire, która to pojawia się na wielu obrazach Cezanne'a. Malarz ten zresztą malując na tej górze, został złapany przez burze, w skutek czego nabawił się zapalenia płuc i zmarł. I spoczywa na cmentarzu w Aix, skąd pochodził.

A teraz kilka fotek :)

Przecudny widok na górę Sainte Victoire i tamę Zola
Tama Zola
Zbiornik wodny koło tamy
Na szlaku
W promieniach słońca

sobota, 14 sierpnia 2010

Sobota z telefonem. i deszczem

Dziś Prowansja sprawiła mi nie mały zawód, gdyż padał deszcz. Od rana było pochmurno i cały czas kropiło. Co prawda było dość ciepło, deszcz był delikatny, nie jakaś ulewa, a na wieczór się zupełnie rozpogodziło i było bezchmurne niebo, jednak bądźmy szczerzy - nie tak to sobie wyobrażałam ;) 

Wybraliśmy się dziś do kolejnej agencji nieruchomości i tym razem dowiedzieliśmy się, że żeby wynająć mieszkanie potrzebujemy kogoś w stylu poręczyciela, że tam będziemy mieszkać i płacić (ciężko mi to lepiej wytłumaczyć, bo sama nie wiem wiele więcej, gdyż dowiadywaliśmy się tego w naszym osobistym dialekcie francusko-angielskim ;)).
Porzuciliśmy więc zamysł szukania przez agencję i zajęliśmy się ogłoszeniami drobnymi od osób prywatnych na internecie. Dlatego też naszym głównym zajęciem dziś było dzwonienie do właścicieli kawalerek. Czynność tę wykonywałam ja, jako bardziej zaawansowana w języku francuskim. Większość osób do których dzwoniłam miało wyłączone komórki i włączoną pocztę, sporo też nie odbierało - pewnie wylegują się gdzieś na Lazurowym Wybrzeżu i nie zawracają sobie w weekend głowy wynajmem. 
Udało mi się jednak odbyć kilka komicznych rozmów telefonicznych, szkoda, że Wam tu ich nie mogę zaprezentować, gdyż na pewno byście się ubawili :) Rozmowy te zawierają różne ciekawe dźwięki typu "eeeee" lub też pauzy związane z tym, że nie wiem, co powiedzieć i po prostu nic nie mówię. Ale, co ciekawe, udało mi się umówić z jednym wynajmującym na poniedziałek. Pech chciał, że akurat zupełnie nie mogłam zrozumieć nazwy ulicy, którą on mi podawał, więc wyszłam na kompletnie upośledzoną, dlatego też nie wiem czy mamy jakiekolwiek szanse na wynajem tego mieszkanka. Oczywiście pójdziemy tam w poniedziałek, ale czy w końcu zapisałam dobrą ulicę, okaże się dopiero na miejscu :)

I tak to nam dzisiejszy dzień zleciał. Teraz popijamy francuskie winko.
Pozdrawiamy Was serdecznie!!

piątek, 13 sierpnia 2010

Poszukiwania

Dziś szukaliśmy pracy i mieszkania,a przy okazji dowiedzieliśmy się kilku ciekawych rzeczy o życiu we Francji.
Np. w agencji zajmującej się wynajmem zaskoczyliśmy Francuzów naszym oświadczeniem, że szukamy pokoju dla naszej dwójki. Bardzo byli zadziwieni, że jak to - dwie osoby w jednym pokoju? Tak to się u nich nie wynajmuje, przecież jeden pokój jest dla jednej osoby. Szkoda, że nie widzieli mieszkań studenckich we Wrocławiu ;) Musieliśmy więc zmienić cel naszych poszukiwań, na kawalerkę, czyli studio. Muszę się pochwalić, że odbyłam rozmowę telefoniczną z Francuzem i umówiłam nas na oglądanie mieszkania - Pan Francuz po nas przyjechał samochodem i zawiózł do owego studia, a potem nawet odwiózł. No Francja elegancja :) Tyle, ze mieszkano takie sobie jak za swoją cenę, więc jutro szukamy dalej. 

Z ciekawostek muszę Wam też napisać, że byłam zszokowana kupując wodę w kilku sklepach w centrum - podkreślam, że chodzi o tę samą zwykłą, najtańszą wodę źródlaną - w jednym sklepie kosztowała nas 21 eurocentów, w innym 65 eurocentów, a w jeszcze innym 1 euro! Oczywiście teraz wszystkie nasze zakupy robimy w tym pierwszym sklepie :) 

Odwiedziliśmy dziś też dwa urzędy pracy, nie dlatego, że jesteśmy tacy nadgorliwi, ale dlatego, że w tym pierwszym mężczyzna z którym rozmawialiśmy nie znał angielskiego, a my nie za bardzo się porozumiewamy po francusku i rozmowa się nam trochę nie kleiła ;) Na dodatek w tej krótkiej i trudnej dla obu stron rozmowie, powiedział nam on, że do pracy we Francji potrzebujemy kart pobytu i wysłał nas do prefektury, czyli z powrotem do centrum, gdzie się oczywiście okazało, że jako obywatele UE, nie potrzebujemy żadnych kart. W prefekturze rozmawialiśmy z kobietą, która angielski rozumiała, ale nie za bardzo mówiła - więc już o poziom lepiej niż w urzędzie, więc dogadaliśmy się :) Po tych informacjach wyruszyliśmy do kolejnego urzędu, czyli poza centrum. I tam spotkaliśmy kobietę, która nie tylko rozumiała angielski, ale nawet mówiła w tym języku!! Więc sobie z nią porozmawialiśmy i uzyskaliśmy trochę informacji na temat poszukiwania pracy, które będziemy na pewno na bieżąco wykorzystywać. Warto wspomnieć, że mieliśmy w tym drugim urzędzie szczęście nie tylko dlatego, że spotkaliśmy kobietę o tak wysokich zdolnościach językowych, lecz także dlatego, że w ogóle nas przyjęto - przybyliśmy tam po 12:00, a że dziś piątek to otwarte jest aż do 12:15! Jak już się nauczę francuskiego, to chcę zostać urzędnikiem! ;) 
Chyba starczy tych ciekawostek na dziś :) W każdym bądź razie podsumowując, muszę stwierdzić, że jak na razie nie możemy się zgodzić ze stereotypem, że Francuzi są wyniośli i nieprzyjemni. Ci tutejsi są bardzo mili i pomocni, i oby tak dalej. 
Bises!

czwartek, 12 sierpnia 2010

Jesteśmy w Aix! Dzień turystyczny :)

Póki pamiętam, muszę jeszcze oddać sprawiedliwość Marsylii, że w promieniach słońca w ciągu dnia wygląda zdecydowanie lepiej. Ale nie ma szału. 
Choć oczywiście nie za wiele możemy powiedzieć, ponieważ zwiedziliśmy głównie dworzec Saint Charles. Gdzie ładnie sobie zakupiliśmy bilety w automacie z angielskim menu i francuską koleją, czyli SNCF wyruszyliśmy dalej. Pociąg bardzo ładny, a przejazd minął nam szybko i przyjemnie. 

I tak oto dotarliśmy do celu naszej podróży, czyli do Aix-en-Provence. Aix, w przeciwieństwie do Marsylii, jest niezwykle uroczym miastem - mnóstwo fontann, wąziutkie uliczki, a na nich stoliki z malutkich kafejek i bardzo dużo turystów. Na uliczkach tłok, różne narodowości, różne języki, ale przeważający w centrum jest homo turisticus i to najczęściej białego koloru :)
Dziś dotarliśmy do naszego małego hoteliku, zostawiliśmy toboły i udaliśmy się na rekonesans po centrum miasta, a że stare miasto jest po prostu cudne, spędziliśmy dzień spacerując i zwiedzając miasto.
Kilka zdjęć zrobiliśmy dopiero wieczorem, więc nie są zbyt słoneczne, ale na pewno jeszcze jakieś fotki porobię, a tymczasem wrzucę Wam te kilka, żebyście zobaczyli Aix.

Na początek panorama miasta, z jakiegoś fajnego, wysokiego budynku, który dziś spacerując znaleźliśmy: 

Jako, że to miasto tysiąca fontann, to zamieszczam jedną z większych:

A na koniec jedna z uroczych uliczek, choć zdjęcie jej uroku w pełni nie oddaje: 

To teraz jakiś obraz macie :) A, jak znam siebie, wkrótce będzie więcej zdjęć :)
I to by było na tyle, na dziś. 
Bonne nuit!

środa, 11 sierpnia 2010

wrażenia z podróży. i Marsylii

Dotarliśmy do pierwszego celu naszej podróży, do Marsylii. Miasto wielkie, ale nie robi wrażenia. Widzieliśmy je tylko z autobusu, ale wygląda brzydko i mało zachęcająco. Nie polecamy do zwiedzania. Do tego momentami można się pogubić, czy człowiek jest w Europie, czy już w Afryce czy innym Bliskim lub Dalekim Wschodzie - czarno się robi przed oczami ;)
Za to po drodze mijaliśmy Sanremo i bardzo nam się podobało, ładnie położone, nad samym morzem i jakiś taki klimat przyjemny tam panował, wakacyjno-turystyczny :) 
A teraz wypoczywamy w naszym hotelowym pokoiku, odświeżeni i zadowoleni :) Lukasz uczy się francuskiego oglądając mecz w TV :) a ja dbam byście byli na bieżąco doinformowani na temat naszej podróży.
Pozdrawiam Was bardzo gorąco! 

PS Wiadomość głównie do mojej Mamy - każdy już może dodawać komentarze, wszystko ustawione, więc do dzieła :) 

Buźki!

wtorek, 10 sierpnia 2010

A plan jest taki ...

Stało się. Nadszedł ten dzień. Jedziemy. Już jesteśmy spakowani. Zaraz wyruszamy do Wrocławia, a stamtąd o 18:00 do Marsylii. Na miejscu będziemy jutro o 21:00. Jedną noc spędzimy w hotelu w Marsylii, a z rana wyruszymy dalej, tym razem już francuską koleją, do naszego celu, czyli: Aix-en-Provence. Tam mamy wykupione 3 noclegi w hotelu, więc na początku jakoś to będzie. A dalej... Dalej, to się okaże. Będziemy Was na bieżąco informować. 
To wyruszamy!
Pa :) 

Witajcie :)

Szybkie powitanie na naszym blogu, bo zaraz wyjeżdżamy :)