poniedziałek, 29 listopada 2010

Kurs gotowania.

Dziś miałam okazję być pomywaczką naczyń na kursie gotowania, który jest raz na jakiś czas urządzany w naszej restauracji. Trzeba się zebrać w 5 - 6 osób lub zgłosić indywidualnie i mieć nadzieję, że zbierze się kilkuosobowa grupa, i za "jedyne" 65 euro od osoby można spędzić 5 godzin w kuchni Ze Bistro, pobierając lekcję gotowania od samego szefa kuchni. Oczywiście posiłek ugotowany wspólnymi siłami kucharza i jego nowych pomocników jest konsumowany przez uczestników. Było i winko dla głodnych wiedzy kursantów i główny deser naszej restauracji, czyli mus czekoladowy z kremem szafranowym. 

Ja niestety niczego się na kursie nie nauczyłam, ponieważ stojąc twarzą do zlewu, jestem odwrócona tyłem do kuchni, gdzie odbywała się cała nauka. A że rozumienie ze słuchu francuskiego wciąż u mnie kuleje, to niestety żadnych tajników francuskiej kuchni nie poznałam. Może za którymś kolejnym razem ;)

Jednak kulinarnie nie był to czas zmarnowany :) Niczego się nie nauczyłam, ale co spróbowałam to moje :))) Olivier dał mi miseczkę aksamitnej zupy-musu z ziemniaków i pora (mniam), a do tego takie malusie krewetki. Nie znam się na owocach morza, nie wiem więc czym się różnią te malutkie jak paznokieć, od tych długości palca, ale tych mini mini nigdy nie jadłam. Z ciekawości spróbowałam, ale dziwnie się czułam odgryzając tułów niewinnym stworzeniom, które nawet oczy jeszcze mają na swoim miejscu. Toż to barbarzyństwo...

W związku z kursem dziś wolnego poniedziałku nie miałam, ale na szczęście w czasie kursu nie ma aż tylu naczyń, co przy normalnej pracy restauracji.  Był to więc spokojny czas dla mnie i moich dwóch zmywarek ;) A do tego mam wolny wieczór, więc i tak jestem całkiem zadowolona. Może nie do końca z tego, że Łukasz na wieczór zaplanował oglądanie meczu Barcelony z Realem Madryt przy piwie i chipsach (jeee, to co lubię najbardziej ;), ale wszystko jest lepsze niż zmywanie ;) Na szczęście wcześniej będą i kobiece rozrywki, czyli skype'owe pogaduchy z moimi wrocławskimi psycholożkami :)

Dzisiejszy odcinek kącika lingwistycznego sponsoruje słówko: la recette (czyt. la reset) - przepis. 

sobota, 27 listopada 2010

Klimat śródziemnomorski ...

... zdecydowanie nam nie służy ;) Nie wiem jak to możliwe, że właśnie tutaj, gdzie jest cieplej niż w Polsce, tyle chorujemy. Może to przez różnice temperatur pomiędzy najzimniejszym a najcieplejszym momentem dnia - ciekawe. Tym razem dopadło mnie - po wycieczce do Tulonu dostałam strasznego bólu gardła, z którym od tamtej pory walczę i przegrywam niestety. Jakieś wybitnie silne te zarazki w Prowansji. Stosowałam polskie tabletki na gardło, ale nic nie pomagały, więc poszłam do apteki, obkupiłam się we francuskie preparaty i ... dalej nic. Trudno w końcu musi przejść :) Zresztą może to już zimowy czas chorowania, bo Olivier też jest chory (i żadne z nas się od siebie nie zaraziło). Aurore coś ostatnio wspominała, że ją też już coś chyba dopada, więc wygląda na to, że już niedługo cały personel będzie chory. Miejmy jednak nadzieję, że nie będzie tak źle.


To jeszcze przed powrotem do łóżka słówko z cyklu "ucz się, ucz, bo nauka to potęgi klucz": la gorge (czyt. la gorż). Należy koniecznie pamiętać o prawidłowej wymowie, gdyż ja palnęłam "żorż" i rozbawiłam Alexa, tym że zamiast gardła mam jakiegoś George'a :)))

środa, 24 listopada 2010

Miasto palm i marynarki wojennej :)

Dziś wybraliśmy się na wycieczkę do Tulonu, który jest stolicą departamentu Var. Miasto to ma trochę inny charakter niż te zwiedzane przez nas dotychczas, które cechowały się centralnie położonym starym miastem z mnóstwem wąskich uliczek i małych kamieniczek. W Tulonie natomiast przeważająca jest wyższa zabudowa, około 6cio piętrowa, kojarząca się mi z alpejskimi Włochami i nadmorskimi miejscowościami Lazurowego Wybrzeża. Jest tam też dużo ogromnych bloków mieszkalnych. Mimo to miasteczko bardzo nam się podobało. 
Jedna z głównych ulic w okolicy portu
Znajduje się w nim główna baza francuskiej marynarki wojennej, jest tu w związku z tym wiele terenów wojskowych. Z daleka mieliśmy jednak okazję podziwiać francuską flotę. Jeden ze statków poobserwowaliśmy nawet dokładniej, ponieważ wciąż "kręcił się" przy wejściu do portu. 
Łukasz prezentuje lotniskowiec wielozadaniowy Cavour 550 (jest to flagowy okręt marynarki wojennej, tyle że włoskiej :)
Nasze zwiedzanie miasteczka rozpoczęliśmy od okolic portowych. Znajduje się tam mnóstwo wszelkiego rodzaju statków - od malutkich drewnianych łódek, po ogromne promy.
Zimowa moda na deptaku przy porcie
W poszukiwaniu biura informacji turystycznej zapuściliśmy się w uliczki starego miasta i trafiliśmy na targ (na którym ja polowałam na jakieś buty, w czym pomagała mi Elwira, natomiast Łukasz zajmował się fotografowaniem, by jakoś znieść trudne chwile, gdy kobiety oddają się zakupom. A raczej próbują, się oddawać, bo na targu niczego nie znalazłyśmy).  
Warzywka (w tle Polki na zakupach ;)
W drodze na tulońskie plaże napotkaliśmy 20piętrowy blok stojący nad samym morzem. Zgodnie uznaliśmy, że to doskonały punkt widokowy. Wjechaliśmy zatem na ostatnie piętro z okien uwieczniliśmy panoramę miasta. Polak potrafi :) 
Widok na port

Panorama z okien po drugiej stronie wieżowca :)

A oto i nasz punkt widokowy (a zarazem nasze pierwsze zdjęcie z palmą w czapkach :)
Idąc dalej trafiliśmy do Tour Royale, która niestety nie byłą dostępna do zwiedzania w okresie jesiennym, ale za to obeszliśmy ją z wszystkich stron podziwiając widoki. 
Przed bramą wieży

Urocza zatoczka, w sam raz dla zakochanych :)
I w końcu stało się - dotarliśmy na plaże. Cudowne miejsce. Przepiękne. Usiedliśmy na ławce z widokiem na plaże i mały okrągły fort i to właśnie miejsce mnie urzekło. Piękna plaża, palmy przy nadbrzeżu. Ach, chciałoby się tam zostać. 
Jest i plaża!

Radość :)
Czy może być coś cudowniejszego niż mieszkanie nad samym Morzem Śródziemnym? Też kiedyś zamieszkamy w Tulonie! :)))
Po tych zapierających dech w piersiach doświadczeniach plażowych wyruszyliśmy z powrotem do centrum, aby zwiedzić stare miasto. Posililiśmy się w Subwayu, a mi udało się nawet zakupić buty (minusem burżujskiego Aix jest to, że tu nie ma żadnych tanich sklepów). Ruszyliśmy dalej, tym razem by podziwiać architekturę :)
Plac przed budynkiem opery (z prawej)

Place de la liberté
Powycieczkowe słówko na dziś: le palmier (czyt. le palmie) - palma. 
Pozdrawiamy!

wtorek, 23 listopada 2010

Długi weekend.

Od niedzieli odpoczywamy. A ponieważ w ten wtorek i środę Ze Bistro jest zamknięte to mamy całkiem długi weekend. W piątek dostałam od Aurore butelkę Beaujolais Nouveau. W związku z tym i my świętowaliśmy wyjście na rynek młodego wina. Wraz z Elwirą urządziliśmy sobie degustację w niedzielę. Winko muszę przyznać bardzo smaczne, bo pomimo, że czerwone to lekkie i nie cierpkie. Dostaliśmy jeszcze na weekend dwie butelki, w których zostało trochę wina, a które jako że były otwarte, nie mogły być zostawione na długi weekend w restauracji. W ten oto sposób mamy długi weekend z degustacją win :) 

Niestety robi się coraz chłodniej i nawet w Prowansji nie da się ukryć, że nadchodzi zima. Na szczęście ja już tydzień temu na pchlim targu nabyłam sobie ciepłą kurtkę, a Łukaszowi w zeszłym tygodniu kupiliśmy ciepły sweter. W tygodniu kupiłam jeszcze rękawiczki. A dziś, gdy mistral zaczął urywać mi głowę, kupiłam nawet czapkę. Także na prowansalskie chłody jesteśmy jako tako przygotowani :)

Dziś wieczorem, ciepło ubrani, wybraliśmy się na spacer do centrum, które jest już oświetlone kolorowymi lampkami. Na głównym deptaku znajduje się świąteczny jarmark. Są karuzele, drewniane budki z różnościami, można nawet grzane wino kupić, ale jeszcze nie próbowaliśmy (jarmark ogólnie bardzo podobny do tego, który jest we Wrocławiu na Rynku i na Świdnickiej). 


La Rotonde

Cours Mirabeau

Budki jarmarczne

Moje ulubione stoisko - wszystko z czekolady! Ser, kiełbasa i jajko! Narzędzia! Frytki z mięsem! Kółko i krzyżyk! Wow!
Fontanna

Karuzela - nieodzowna w każdym francuskim mieście (jakie widzieliśmy). Teraz na głównym deptaku, nocą pięknie oświetlona. Czarny charakter przed karuzelą to natomiast Łukasz :)))
Jest i choinka! Trochę krzywa u dołu, ale może lepszej nie mieli ;)

I jeszcze raz Cours Mirabeau - tym razem z drugiego końca ulicy
To jeszcze na dobranoc zimowe słówko: les gants (czyt. le gą) - rękawiczki.

piątek, 19 listopada 2010

Le beaujolais nouveau est arrivé!

Trzeci czwartek listopada. Święto Beaujolais - z okazji wypuszczenia na rynek Beaujolais nouveau, czyli młodego wina z Burgundii. Francuzi świętują, pomywacze się nie wyrabiają ;)

U nas w restauracji, kucharze już od tygodnia szykowali różne liońskie przysmaki, specjalnie na wczorajsze święto. Gotowali świńskie uszy, robili faworki i inne specjały. W czasie lunchu była jakaś kameralna imprezka kilku panów w garniturach. Za to wieczorem impreza na całego - stoliki zastały złączone w jeden długi stół, na który wciąż były donoszone półmiski i patery z różnymi daniami. Wnioskując z gwaru, śmiechu i ilości brudnych kieliszków, młode wino smakowało i uderzało do głowy. Niestety ja sobie nie poświętowałam, bo większość dnia spędziłam w pracy. I tak się bardzo cieszę, że miałam 3 godziny przerwy wieczorem, żeby choć trochę odpocząć :)

Z ciekawostek kulinarnych dane mi było spróbować małże Saint Jacques - muszę przyznać, że całkiem smaczne. Natomiast z osiągnięć lingwistycznych nauczyłam Alexa mówić po polsku "garnek", "mąka" i "nożyczki". Obawiam się, że jemu lepiej idzie polski niż mi ten cały francuski ;)

Kończę na dziś, bo na 20:00 do pracy, a oni dziś pewnie dalej będą świętować, więc strach się bać, ile znów nabrudzą. A wczoraj wyszliśmy po 1:00 tylko dlatego, że Alex i Aurore pomagali mi się jakoś ogarnąć z ty,m całym zmywaniem. Ciężka szkoła dla świeżo upieczonego zmywaka ;)

Na zakończenie w takim razie słówko kuchenne, jedno z nowszych, jakie ostatnio poznałam dzięki Olivierowi, mianowicie: la louche (la lusz) - chochla.

sobota, 13 listopada 2010

Zmywak profesjonalny.

Dziś pogoda nas rozpieszczała. Było cieplutko, a niebo było cudownie niebieskie. Posiedzieliśmy sobie więc w parku, patrząc jak suche liście opadają wolno z platanów. Choć tak naprawdę na miasto wybraliśmy się w celu zakupienia dla mnie butów bezpieczeństwa do kuchni. Już w czasie poniedziałkowej rozmowy Olivier powiedział mi, że muszę je sobie nabyć, ale jakoś nie było czasu (a wczoraj szukaliśmy w sklepie, który mi polecił szef, ale niestety butów takowych nie mieli). Na szczęście znalazłam w internecie sklep z odzieżą roboczą w Aix i dziś się tam udaliśmy. A jako, że trafiliśmy na przerwę na lunch (12.30-14:00, ciągle się nie przyzwyczailiśmy, że wtedy nie można nic załatwić), to wybraliśmy się do parku. Na szczęście po powrocie do sklepu, okazało się, że buty do kuchni mają, i to nawet dwa rodzaje: pełne, oraz takie bardziej jak chodaki (tyle, że plastikowe). Wybrałam więc chodaki, bo pewnie będzie w nich mniej gorąco. I w ten sposób zostałam profesjonalnie wyposażoną pomywaczką :) Już się nie mogę doczekać przetestowania ich w kuchni, bo do tej pory igrałam ze śmiercią, człapiąc po mokrej, brudnej podłodze w moich adidaskach ;)  

Zatem w kąciku młodego lingwisty sówko na dziś to: les chaussures de cuisine (czyt. le szosur de kuzin) - buty kuchenne. 
Udanego weekendu.

piątek, 12 listopada 2010

Wieści z Ze Bistro.

Dziś w końcu trochę odpoczęłam :) Wyspaliśmy się, a potem byliśmy w centrum na spacerze. W parku natrafiliśmy na jakąś akcję promującą wojsko, czy tez szukającą rekrutów - w parku stały wielkie wojskowe machiny, czołgi i opancerzone samochody. Ale do armii się nie zaciągnęliśmy ;) 

A teraz chwila odpoczynku po obiedzie i trzeba lecieć do pracy. Ostatnio jest tam sporo roboty, bo szykujemy się na święto Beaujolais, które wypada w przyszłym tygodniu. Kucharze gotują, robią zapasy i wstępnie wszystko szykują, a przy tym brudzą masę rzeczy. Dla niewprawionego zmywaka to niezłe urwanie głowy (a raczej urwanie rąk). 

Ale muszę przyznać, że praca w kuchni ma też swoje plusy. Można dostać czasem coś dobrego do spróbowania, np. łychę karmelu z orzechami, migdałową pralinkę, ziołowe masło do ślimaków albo faworka - oczywiście oni myśleli, że to lioński przysmak, ale ich oświeciłam i uczyłam Oliviera mówić "faworek" ;). Za to Alex uczy mnie jak się nazywają  rzeczy używane w kuchni po francusku. To znaczy, ja go wypytuję, jak się nazywa to, a jak tamto. Przerobiliśmy już durszlak, sitko, rączkę - to z tych słów, które zapamiętałam :) Bo idzie mi jednak dość ciężko.

Z plusów tej pracy nie można zapomnieć o wspólnym lunchu. Przez pierwsze dwa dni były ziemniaki (w mundurkach, albo zapieczone z jakimś sosem), a do tego raz była pasta rybna, a raz jakaś ryba. Ale najlepszy posiłek był wczoraj, bo nie dość że na obiad były te zapiekane ziemniaki, sałata i chleb zapieczony z kozim serem (chleb z serem pyyycha), to był też deser (czyli to co tygryski lubią najbardziej ;). Jedliśmy mus czekoladowy, z kawałeczkami ciastka oraz z kremem szafranowym. Niebo w gębie :) Oczywiście nie było tego dużo, dostaliśmy nasze porcje w takich miseczkach niewiele większych od naparstka, ale cieszę się, że mogłam spróbować - wcześniej mogłam tylko patrzeć na myte przeze mnie miseczki ubrudzone musem i kremem :) A na koniec jeszcze dostałam "naparstkową" miseczkę zielonej herbaty. Także full service :) 

W ogóle atmosfera jest całkiem przyjemna, bo jak mi powtarza Olivier, oni lubią żartować. I faktycznie Alex i Olivier są raczej weseli i sobie żartują, tyle że ja oczywiście niewiele rozumiem :) A jak oni we trójkę zaczynają rozmawiać w czasie lunchu, to już w ogóle wyłapuje tylko pojedyncze słówka. Na szczęście Aurore czasem mi potem streszcza w dwóch zdaniach o czym rozmawiali (choć i to nie zawsze jest proste:).

Zabawnie było, jak mi próbowali wytłumaczyć, że kucharze zazwyczaj są "niegrzeczni" i dużo przeklinają. W ogóle nie mogliśmy się dogadać, bo sami wiecie jak jest z moim francuskim, a oni po angielsku znają pojedyncze słówka (na szczęście Aurore zna angielski trochę lepiej). W ruch poszedł nawet wielki słownik francusko-angielski. W końcu się jakoś dogadaliśmy. Już nawet namówiłam Oliviera, żeby w takim razie mnie zaznajomił z tymi przekleństwami (trzeba poznawać kraj ;), ale wpadła Aurore i opierniczyła męża :) Pozostaje mi się więc dalej uczyć tych wszystkich mikserów, sitek itp. :)

W takim razie podzielę się z Wami swoją nową wiedzą: la passoire (la pasłar) - durszlak :) 
Miłego wieczoru.

czwartek, 11 listopada 2010

Jestem bólem, czyli szybki update.


Mam pracę! Na razie na miesiąc próbny. W poniedziałek miałam rozmowę, a od wtorku już sobie pracuję :) Aby wpisać się w polski styl emigracyjny, pracuję na zmywaku (oraz wykonuję wszelkie pracę sprzątające). Jednak w obecnej sytuacji lingwistycznej, jest to szczyt marzeń :) 

Przez ostatnie kilka dni tyle się u mnie dzieje, że nie wiem od czego zacząć. Ale dziś napiszę Wam tylko trochę, bo mam teraz przerwę w pracy. Jutro natomiast pracuję tylko 3,5 godziny wieczorem, więc będę miała prawie cały dzień, żeby w końcu odpocząć i poopowiadać Wam o przygodach pomywaczki ;). 

Na razie możecie sobie zobaczyć restauracyjkę, w której pracuję: Ze Bistro (jest wersja angielska :). Na stronie głównej możecie zobaczyć kawałek wystroju (a właściwie to całkiem spory kawałek, bo ta restauracja jest naprawdę maleńka, jest tam chyba z 10 stolików, i to takich na 2 osoby!) . Natomiast w zakładce Le Chef/Our Chef właściciela knajpki, czyli mojego szefa :). W Ze Bistro pracują w ogóle tylko 4 osoby, z czego dwoje to właściciele: Olivier oraz jego żona Aurore (imię to oznacza jutrzenkę, zorzę), która jest w ciąży z malutką Ambre (natomiast to imię to - bursztyn). Do tego jest jeszcze jeden kucharz, młody chłopak - Alex. Oraz zmywak, czyli ja :) 

Restauracja ta ma wybitnie dziwne godziny otwarcia, jak na restaurację (ale to pewnie wynika z jej kameralnego charakteru). Od wtorku do piątku jest otwarta w czasie lunchu (od 12:30 do 14.00-14.30) oraz wieczorem (pomiędzy 19.30 a 23:00-23.30). Natomiast w sobotę tylko wieczorem (ale za to do trochę późniejszych godzin, do jakiejś 1:00 w  nocy). Z tego też wynikają moje śmieszne godziny pracy - od wtorku do piątku pracuję od 10:30 do 16:00 (w tym czasie z rana ogarniam restaurację, a w czasie lunchu zmywam, ale za to o 12:00 jest pół godziny przerwy i jemy wspólnie posiłek - ale super :), a później od 20:30 do północy (wieczorem tylko zmywanie). A w soboty pracuję tylko wieczorem (20:30 - 1:30).

I tak też sobie pracuję od wtorku i padam. Boli mnie wszystko, plecy, nogi, ręce. Albo się schylam z odkurzaczem, albo ze szczotą , albo przy zlewie i zmywaku, albo targam wielkie gary albo układam rzeczy na strasznie wysokich półkach (nigdy do tej pory nie myślałam, że niska jestem, heh). A że ciało nie przyzwyczajone, to jest masakra. Cały czas czuję wszystkie swoje mięśnie. Na moje szczęście przez najbliższe dwa tygodnie restauracja jest zamknięta w czasie lunchu i pracujemy tylko wieczorem (co prawda czasem dłużej niż normalnie, ale jednak tylko jeden raz w czasie dnia trzeba iść do pracy). Mam więc ogromną nadzieję, że w tym czasie moje ciało przywyknie do nowych obowiązków. Tylko dłoni żal, bo mięśnie się w końcu wyrobią, a moje dłonie już są całe poharatane i suche, więc strach się bać co będzie potem :)

Jutro napisze Wam więcej ciekawostek, bo jutro też wyjątkowo pracujemy tylko wieczorem (i to mnie tylko trzyma przy życiu i tylko dlatego jestem w stanie pójść tam znowu za jakąś godzinę).

W związku z powyższym w kąciku lingwistycznym nie może się dziś znaleźć inne słówko niż: la plongeuse (la plążes) - czyli nazwa mojego nowego zawodu - pomywaczka naczyń :). Słówko to (forma męska: le plongeur) oznacza także nurka. Zostałam więc nurkującą w garach ;)

Bises!

poniedziałek, 8 listopada 2010

Przygody pomocy domowej i ...

Niedzielę spędziliśmy kulturalnie - Elwira dowiedziała się, że w pierwszą niedzielę miesiąca można za darmo zwiedzić Musée Granet (Muzeum Granet'a, choć to raczej galeria sztuki). Mieliśmy tam okazję podziwiać rzeźby twórców tego regionu z XIX w. a także wiele obrazów, głównie autorów francuskich. Z perełek mieliśmy okazję zobaczyć autoportret Rembrant'a, obrazy Cezanne'a oraz jedno dzieło Picassa.  

Po kulturalnej niedzieli, przyszedł czas na poniedziałek ze sprzątaniem. Przybyłam do domu klienta, a on wytłumaczył mi, czego oczekuje. Pokazał mi mieszkanko - zażyczył sobie ścierania kurzu, odkurzania, umycia kuchenki itp. A na koniec wskazał mi deskę do prasowania oraz z dziesięć koszul i powiedział, żebym zaczęła od tego. Nie wiedziałam, czy śmiać się czy płakać :) Nienawidzę prasować. A co więcej, nigdy mi to dobrze nie wychodziło. Cóż było jednak robić, przecież mu tego nie powiem, a koszule czekają. Zabrałam się więc dzielnie do roboty. I może nawet te koszule nie wyglądały najfatalniej, gdyby się nie okazało, że nie jestem w stanie opanować rękawów. Były jakieś dziwne, za nic nie chciały się tak złożyć, żeby ja można było ładnie rozprasować. Jakby materiału było za dużo (nawet sprawdziłam po powrocie do domu koszule Łukasza, bo już myślałam, że może naprawdę jest ze mną tak źle - ale nie, te nasze są normalne, nie wiem o co chodzi). Także zmasakrowałam te jego rękawy i tylko się zastanawiałam, czy on sprawdzi potem te koszule. Bo przecież musiałam tam jeszcze posprzątać. Ale minęła godzina, ja ogarnęłam mieszkanie, a on nic o koszulach nie wspomniał. Wyszłam więc i kamień spadł mi z serca, że przynajmniej nie musiałam wysłuchiwać jego uwag (bo przecież i tak bym mu nie mogła poprawić tych koszul, a i wytłumaczyć mu za wiele też bym nie umiała). Ciekawe, kiedy zauważy, jak urządziłam jego garderobę. Mam nadzieję, że sobie poradzi i że nie ma jutro jakiejś ważnej konferencji, bo może się okazać, ze mimo dziesięciu świeżutko wypranych i odprasowanych koszul, nie ma się w co ubrać...

A wieczorem dnia dzisiejszego pojawiło się kolejne światełko w tunelu. Nic na razie nie napiszę, żeby nie zapeszyć. Powinnam wiedzieć jutro - trzymajcie kciuki :) W każdym bądź razie, w związku z tą nową nadzieją, w trybie natychmiastowym zerwałam moją umowę z firmą sprzątającą (co biorąc pod uwagę moje dzisiejsze przygody z żelazkiem, klientom chyba wyjdzie tylko na dobre ;) Choć z drugiej strony uważam, że sprzątam jednak całkiem nieźle :). 

Na dobranoc oczywiście słówko: le repassage (czyt. le repasaż) - prasowanie :) 

Uciekam spać, bo jutro ważny dzień. Ważą się losy na obczyźnie :) Dobranoc!

niedziela, 7 listopada 2010

Dlaczego to wszystko nie może być łatwiejsze...?

... czyli o zostawaniu sprzątaczką słów kilka.

Pojawiło się światełko w tunelu i już mieliśmy nadzieję, że w końcu zacznie się nam tu układać, ale okazało się, że jednak to jeszcze nie ten cud, na który czekamy. Ale od początku :)

Po wtorkowej rozmowie w sprawie pracy w Marsylii, jednak się do mnie odezwano (jest to firma zajmująca sie sprzątaniem u osób prywatnych w domach). Zapytano, czy jestem zainteresowana pracą w Aix i okolicach. Oczywiście powiedziałam, że tak (choć właściwie nic nie wiedziałam o warunkach pracy, bo na rozmowie prawie nic nie zostało mi powiedziane). Zaproponowano mi dwie godziny pracy w piątek - sprzątanie gabinetu psychologicznego (o ironio losu! ;). Oczywiście się zgodziłam. Ustaliłyśmy, z moją bezpośrednią przełożoną, że przyjedzie ona do Aix w piątek i przywiezie mi umowę. Ziarenko nadziei zostało zasiane :)

W czwartek musiałam iść do tego gabinetu, gdzie pani psycholog dała mi klucze i wyjaśniła co mam zrobić. A w piątek z rana poszłam tam sprzątać. Do ogarnięcia były dwa spore gabinety, poczekalnia, 2 łazienki i kuchnia. Nie mam pojęcia, kto uznał, że da się to wysprzątać w tak krótkim czasie, szczególnie, że sprzątanie gabinetu odbywa się raz na miesiąc, a pani psycholog ma bardzo wysokie wymagania. Ale jakoś zdołałam to doprowadzić do jako takiego porządku. Psycholożka i tak miała jakieś zastrzeżenia, ale w sumie z tego co mówiła, to z poprzednich sprzątających też nie była do końca zadowolona (raz nawet nie posprzątano jej gabinetu!? - rany, niemożliwe, czyżby ktoś nie zdążył? A ktoś inny, wyobraźcie to sobie, nie sprzątnął kaloryferów! - wstyd i hańba ;).

A później moja przełożona - Marjorie, zaprosiła mnie do swego samochodu i dała mi umowę do podpisania. Dwie czy trzy strony maczkiem po francusku :) A co jeszcze lepsze, niestety szefowa firmy jeszcze tej umowy nie podpisała, więc nawet nie mogłam dostać swojej kopii, żeby się móc dowiedzieć, co właściwie podpisuję :) Dowiedziałam się tylko, że to umowa na 30 godzin pracy na miesiąc! Próbowałam tłumaczyć Marjorie moje zastrzeżenia, co do takiej formy umowy, ale ona nie mówi po angielsku, a ja właściwie nie mówię po francusku.  Do niczego więc nie doszłyśmy, ja umowę podpisałam i tak oto zostałam sprzątaczką :)

Po skontaktowaniu się z szefową firmy (która mówi po angielsku), okazało się, że taka umowa, nie uprawnia mnie nawet do ubezpieczenia zdrowotnego, ponieważ żeby być ubezpieczonym, trzeba przepracować 60 godzin w miesiącu. Nie wspominając oczywiście o tym, że wynagrodzenie za 30 godzin nie pokryłoby nawet połowy naszych opłat za wynajem, o reszcie kosztów życia nie wspominając.

Czekam więc teraz na swoją kopie umowy, aby dowiedzieć się, jaki jest okres wypowiedzenia i zakończyć moją nową karierę :) A zanim to uczynię, może uda mi się przepracować kilka godzin i jak dobrze pójdzie, może mi nawet zapłacą :) Na ten tydzień dostałam nawet grafik z pięcioma klientami. Zobaczymy, co z tego całego zamieszania wyniknie.  

W nawiązaniu do tematu, z cyklu słówko na niedziele: faire le ménage (czyt. fer le menaż) - sprzątać.

Spokojnej niedzieli Wam życzymy.

środa, 3 listopada 2010

Marsylia po raz drugi.

Wczoraj rano wybraliśmy się do Marsylii. Wyruszyliśmy dość wcześnie, ponieważ na 10:00 miałam rozmowę w sprawie pracy, a wiemy, że czasami rano są straszne korki (największe przy zjazdach na autostrady). Udało nam się jednak dotrzeć tam w 40 min., czyli całkiem nieźle. Rozmowa przebiegła jak zwykle - ja coś jąkałam po francusku, a do osoby po drugiej stronie pewnie docierało, że to jakaś fatalna pomyłka. Po 40 minutach męki, wypełnieniu testu na sprzątaczkę i zrobieniu z siebie głupka po raz kolejny, zostałam wypuszczona :)

Na szczęście dalsza część dnia zapowiadała się tylko lepiej, ponieważ mieliśmy w planie dalsze zwiedzanie Marsylii, a szczególnie odwiedzenie bazyliki Notre Dame de la Garde.

Cel naszej wycieczki, górujący nad miastem
Najpierw jednak poszliśmy jeszcze pochodzić po starym mieście. I obejrzeć katedrę la Major (katedra Najświętszej Marii Panny, zwana też Wielką Katedrą). Właściwie to katedry są dwie stara i nowe, jednak ze starej niewiele zostało. Stara katedra została wybudowana w IV w. n.e., następnie powiększona w XI w. Jednak stara katedra była bardzo zniszczona i w XIX w. wybudowano nową (w stylu romańsko-bizantyjskim), którą możemy podziwiać obecnie.

Cathédrale Sainte-Marie-Majeure
Wnętrze katedry robi niesamowite wrażenie. Jest ogromna, kamienno-marmurowa, całą podłoga jest z drobniutkiej mozaiki, a sklepienia są pięknie zdobione. Po zachwytach nad katedrą, chodząc wąskimi uliczkami trafiliśmy na kolejny ciekawy, zabytek - Vieille charité. Jest to barokowa kaplica, otoczona dziedzińcem z arkadami, pełniącym dawniej rolę przytułku dla ubogich. Obecnie znajdują się tam muzeum archeologiczne i galeria sztuki afrykańskiej i azjatyckiej.


Vieille charité
Po obejrzeniu tych perełek architektury marsylskiej ruszyliśmy spacerem w kierunku bazyliki. Droga wiodła pod górę, a potem czekała nas jeszcze wspinaczka po schodach, ale warto było.

Prawie u celu
Ze 162 metrowego wzgórza La Garde, na którym znajduje się bazylika, rozciąga się cudowny widok na całą Marsylię. 

Na pierwszym planie Stary Port, a za nim budynki starego miasta wraz z katedrą
Środkowa z widocznych po mojej lewej trzech wysp, to wyspa If wraz z zamkiem If (do więzienia w nim położonego, trafił tytułowy bohater powieści Hrabia Monte Christo)
Zabudowa z wysokości robi świetne wrażenie, ale nigdzie (poza pierwszym planem) nie widać zieleni
I jeszcze jedno spojrzenie na miasto
Po wpatrywaniu się w panoramę Marsylii zwiedziliśmy bazylikę. Na wzgórzu La Garde kaplica poświęcona Maryi zbudowana została już w XIII w., jednak bazylika w obecnym kształcie (w stylu neobizantyjskim) powstała w XIX w. Na wieży kościoła znajduje się pokryta złotem, jedenastometrowa statua Madonny z Dzieciątkiem. W bazylice zwiedzić można skromną kryptę oraz pełne przepychu wnętrze kościoła. W porównaniu do katedry jest ono niewielkie, ale bardzo strojne - ciemny i jasny marmur, kolorowo-złote mozaiki na podłodze oraz na sklepieniach. Trzeba przyznać, ze robi to wrażenie i na pewno warto zobaczyć takie wnętrze, jednak faktycznie jest może ono trochę przesadzone (pomijając już nawet wszelkie złocenia,w kościele ściany są miejscami pełne obrazów statków).  

Po tych spacerach pełnych architektonicznych wrażeń, wróciliśmy do Aix. Wieczorem spotkaliśmy się z właścicielką, której zapłaciliśmy za listopad a także niestety wypowiedzieliśmy mieszkanie. O ile nie zdarzy się jakiś cud, został nam więc miesiąc w Prowansji. Co to będzie, czas pokaże ... 

Zatem w moim lingwistycznym kąciku słówko na dziś to: le miracle (czyt. le mirakl) - cud. 

Bonne journée!

poniedziałek, 1 listopada 2010

Deszczowe Toussaint.

Niestety nie mieliśmy okazji dowiedzieć się, jak obchodzone jest we Francji Wszystkich Świętych, ponieważ cały dzień padało i nie wybraliśmy się nawet na cmentarz. Nad czym ubolewam, ale co zrobić ... Ja niestety nie mam żadnych butów, które przetrwałyby deszcze (na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że pakowałam się na początku sierpnia ;). A moje jedyne adidasy przemokły mi wczoraj doszczętnie. Ponieważ wczoraj też padało. I przedwczoraj. Okropność. A do tego, po przestawieniu czasu, jeszcze wcześniej jest ciemno. Weekend minął nam więc szaro, buro i deszczowo. Na szczęście pogoda ma się poprawić już jutro. Oby :)

W związku z tym, słówko na dziś: la pluie (czyt. la plui) - deszcz.