czwartek, 30 września 2010

Ostanie winobranie?

Dziś na polu pracowaliśmy dopiero od 9.30, co było cudowne, bo mogliśmy wstać po 7.00, a i tak było ciężko, bo człowiek obolały. Do tego jak jechaliśmy na pole, to już świeciło słoneczko, a w związku z tym, od początku pracy było całkiem ciepło. Zlitowali się nad nami, po wczorajszym zimnie :) 

Dziś dla odmiany zbieraliśmy winogrona białe. Jak na złość, rosły one przeważnie na nieprzyzwoicie niskich krzaczkach, więc ja pod koniec miałam już naprawdę, naprawdę dość tego wszystkiego. Do tego, jak wszyscy wiemy, winogrona białe są tak naprawdę zielonkawe, więc doskonale się maskują wśród liści. I weź tu się schylaj, szukaj tych winogron, rozgarniaj te nieszczęsne liście. A plecy bolą. 

Na szczęście jest przerwa na lunch, w czasie którego można przynajmniej chwile poleżeć na ziemi z prostymi plecami :) Dziś po raz drugi piłam pięcioletnie wino, tym razem (chyba by pasowało do zbieranych kiści;) białe :) Pycha! 

A zaraz trzeba iść spać, bo nie dość, że padamy z nóg, to jutro też trzeba wcześnie wstać, bo jedziemy do fabryki czekoladek! Jedziemy całą trójką, bo do Elwiry dziś zadzwoniła kobieta z fabryki i ją zaprosiła na spotkanie. 

To jeszcze słówko na dobranoc: le mal (czyt. le mal) - ból (nie wiem, jak to się stało, że to słówko się jeszcze nie pojawiło w związku z winobraniem ;). Słówko to można użyć na przykład w zdaniu: J'ai mal au dos (czyt. że mal o do) - Czyli bolą mnie plecy ;)

środa, 29 września 2010

Przymarzając do winorośli.

Dziś na polu była powtórka z borówkowego pola. Czyli rano było tak strasznie zimno, że myślałam, że zmarzniętymi stopami przymarznę do gruntu, a zgrabiałymi dłońmi do krzaka. A i tak zaczęliśmy po 8.30 (a nie jak zwykle o 8.00), bo nie wszyscy zbieracze przybyli do winnicy i czekaliśmy aż dotrą (a i tak dotarła tylko jedna dziewczyna, ale dopiero w czasie lunchu). Także początek był ciężki, ale na szczęście dość szybko pojawiło się słońce i już było lepiej. A później to już przygrzewało ostro, choć nie było już tak gorąco jak w zeszłym tygodniu.

Do lunchu dostaliśmy dziś butelkę czerwonego wina, rocznik 2005. To najstarsze wino, jakie piłam :))) I na pewno najlepsze czerwone - bardzo smaczne. Doskonale się komponowało z bagietka z serem Petit Munster Géromé (marki Geant oczywiście). Ser ten ma zapach jak drożdże, okropność, ale w smaku jest niezły. Choć nie przebija mojego ukochanego camemberta z Aldi'ego :)

A teraz małe fotostory z winobrania: 

Dumny zbieracz :)
Prezentacja winogron
Rezydencja na terenie winnicy
A oto i nasz wesoły zarządca-traktorzysta
Z cyklu "słówko na dobranoc": en haut (czyt. ąo czy coś;) - na górze/do góry.
 

wtorek, 28 września 2010

Rozmowa kwalifikacyjna z prawdziwego zdarzenia.

Dziś wybraliśmy się do Luynes, na moją rozmowę w International Bilingual School of Provence. Wszystkie moje poprzednie rozmowy, wyglądały mniej więcej tak:
- kiedy możesz zacząć? 
- pasuje Ci praca wieczorami? 
- pracowałaś już w lodziarni/kwiaciarni (niepotrzebne skreślić)?
- jest dużo innych kandydatów, więc po spotkaniu wszystkich oddzwonimy (jaaaasne, bo ja życia nie znam :) choć zwracam honor pani ze stołówki - ona jedna oddzwoniła). 
Rozmowa w piekarni odbyła się nawet na stojąco w zakątku zaplecza, gdzie przy piecu krzątał się piekarz.

A tutaj wszystko profesjonalnie (ale trudno się dziwić, to chyba jakaś droga szkoła dla dzieci bogatych snobów - 2 korty tenisowe, odkryty basen, a wszędzie dzieciaki gadające po niemiecku, angielsku, czy francusku). Mój rozmówca przyjął mnie w małej salce konferencyjnej (w której na początku była jeszcze jedna kobieta, a drzwi do kolejnej sali były uchylone i był tam przynajmniej jeden facet - więc sporo było świadków tej całej komedii), uścisnął mi dłoń i wskazał krzesło. Nawet zauważył, że tylko trochę mówię po francusku (więc spodziewałam się, że może w takim razie będziemy mogli rozmawiać po angielsku, w końcu wszyscy tu są bilingualni), po czym przystąpił do prezentacji tej szkoły ... po francusku :) 

Ale lepsze rzeczy miały się jeszcze wydarzyć. Po zakończeniu swej opowieści, poopowiadał mi jeszcze o warunkach pracy a potem powiedział bym teraz ja się zaprezentowała :))) Dobre sobie - jestem Polka, szukam praca ;) Później zapytał mnie o moje doświadczenia zawodowe. Ja cały czas coś dukałam nieskładnie, a on mówił do mnie powoli i wyraźnie, by ta konwersacja choć w najmniejszym stopniu przypominała rozmowę. Doszliśmy w końcu do nieodłącznego punktu każdej rozmowy kwalifikacyjnej, czyli pytania o wady i zalety. Oczywiście ja nawet nie zrozumiałam tego pytania, bo przecież aż tak się do tej rozmowy nie przygotowywałam (na szczęście zawsze mogłam się ratować dopytaniem po angielsku). Ja nawet w Polsce nie wiem, co mam odpowiadać na takie pytania :) Także rozmowa wypadła naprawdę wesoło :) Wprawiła mnie w doskonały humor, bo takiego doświadczenia we Francji to jeszcze nie miałam. Niestety jeszcze mi daleko, do tego, by w takich rozmowach uczestniczyć :)

Jutro na pole, więc kończę już tą moją pisaninę.
Jeszcze słóweczko na dziś - la blanchisserie (czyt. bląszisri) - pralnia.
 

poniedziałek, 27 września 2010

Prowansalskie chłody i o jedzeniu wywody ;)

Nie zadzwonili do nas w weekend  z winnicy, więc mamy kolejny wolny dzień (na szczęście dziś wieczorem już się odezwali i okazało się, że pracujemy w środę). W związku z tym, nie za wiele się u nas dzieje, więc napiszę Wam kilka słów o pogodzie i jedzeniu. 

Ponieważ wszyscy z Polski nam donoszą o chłodach i deszczach, to muszę Wam zdradzić w sekrecie, że tu też się robi coraz chłodniej. Co prawda zazwyczaj niebo jest bezchmurne i słoneczko świeci, ale czuć już zdecydowanie, że lato za nami. Ranki i wieczory są naprawdę chłodne - wczoraj jak wracaliśmy z kościoła ok 20.00 to było już ciemno, trochę wiało i było okropnie zimno. A rano, gdy się budzimy, to mamy mokre szyby - co, jak rozumiem, świadczy o tym, że na zewnątrz jest okropnie zimno. Dziś sprawdziłam nawet z ciekawości, jaką mamy tu temperaturę w nocy, i okazało się, że na dzisiejszą noc zapowiadane jest 7 stopni. Muszę więc przyznać, że nie tak to sobie wyobrażałam ;) Ale cały czas nie może być gorąco jak widać. Trzeba będzie po prostu zacząć się ubierać trochę cieplej - już powoli wskakujemy w długie spodnie, kryte buty i sweterki.

Jeśli zaś chodzi o jedzenie po francusku, to oni mają trochę inny rytm jedzenia niż my. Rano jedzą śniadanie, a później w czasie przerwy w pracy, mniej więcej w godzinach 12.30 - 14.00, jedzą lunch. Na mieście jest wtedy pełno ludzi w różnych kafejkach i restauracjach. Kolejnym posiłkiem jest obiad, czy też kolacja tak koło 20.00.

Jeśli chodzi o słynne francuskie bagietki, to faktycznie kupują je oni ciągle, niezależnie od pory dnia, i lecą potem z tymi bagietami w łapie :) Jednego razu, gdy w Trets siedzieliśmy na ławeczce pod piekarnią, to cały czas ktoś podjeżdżał samochodem bądź skuterem i kupował bagietki w różnej ilości. Świeże bagietki są po prostu cudowne, mają przecudnie chrupiącą skórkę a w środku są mięciutkie. Wczoraj udało nam się kupić takie prosto z pieca na śniadanie i były pycha. Po jakimś czasie jednak tracą na uroku, bo skórka już nie jest chrupiąca  i robi się taka zwykła, trochę czerstwa bułka. Wbrew opiniom niektórych, można tu też spokojnie kupić chleb i muszę przyznać, ze jest całkiem smaczny.

Za wielu francuskich serów jeszcze nie spróbowaliśmy, bo jak na razie odżywiamy się głównie tanim jedzeniem marki Aldi bądź marki Geant :) Aczkolwiek muszę przyznać, że camembert z Aldi'ego jest najpyszniejszym serem jaki jadłam, dlatego też boję się myśleć, jak smakują te naprawdę wypasione. Ten camembert w niczym nie przypomina sprzedawanych u nas serów Turek czy Valbon. Ma on bardzo specyficzny zapach, a po chwili od wyjęcia z lodówki po prostu rozpływa się na kanapce. Niebo w gębie, mówię Wam :)

Na winach się za bardzo nie znam, więc nic nie mogę napisać w tym temacie, szczególnie, że wina które my spożywamy kosztują mniej więcej 1,5 do 2 euro ;) Z napojów alkoholowych mają tu też cydr, ale ma on zupełnie inny smak niż Strongbow, w którym zakochałam się w Wielkiej Brytanii. Ten tutaj smakuje bardziej sfermentowanymi jabłkami, ale na upały był doskonały.

To na razie tyle z francuskich ciekawostek. Jutro trzymajcie kciuki za moją rozmowę kwalifikacyjną - może zostanę weekendową dozorczynią w internacie dla dziewcząt, w dwujęzycznej prywatnej szkole. Na szczęście okazało się, że do tego miasteczka jadą jednak autobusy, więc powinnam dojechać bez problemu.
Z piekarni się nie odezwali. Ale co tam,w  piątek jest spotkanie w fabryce czekolady - miejmy nadzieję, że tam nas zatrudnią, toż to byłoby cudowne po prostu :)))

Dziś znów musiałam latać do banku, ponieważ SFR, czyli nasz dostawca internetu upomniał się o opłatę za net (ponieważ tutaj kasa jest po prostu potrącana z konta, nie trzeba robić przelewów i martwić się o rachunki, tylko trzeba mieć coś na koncie) dlatego też dziś w naszym cyklu "słówko prosto z Prowansji" zagości termin z kategorii "bankowość":  la Carte Bleue (czyt. la kart ble) - karta płatnicza.

sobota, 25 września 2010

Marsylia podczas mistralu oraz opowieść o dzielnych strażakach.

Dziś na 11.00 poszłam na rozmowę w sprawie pracy do piekarni-cukierni. I jak zwykle w takiej sytuacji, zrobiłam tam z siebie osobę francusko głuchoniemą ;) Będą oddzwaniać w poniedziałek, zobaczymy

A że pogoda była ładna (pomijając wiejący mistral, który urywa głowy;) ), a przed nami był cały długi dzień, na który nie mieliśmy jeszcze planu, postanowiliśmy wybrać się do Marsylii. Pojechaliśmy we czwórkę: ja, Łukasz, Elwira oraz Ela, czyli poznana przez Elwirę Polka. Marsylia jest wielka, tłoczna, bardzo dużo tam ogromnych bloków i w ogóle się mi i Łukaszowi nie podoba, jako miasto do mieszkania. Dlatego też tym bardziej się cieszymy, że wybraliśmy Aix. Ale dziś spacerowaliśmy w Marsylii od Starego Portu wybrzeżem aż do położonych kawałek dalej plaż i widoki były po prostu cudne. Wiele świetnych budowali, piękny kolor morskiej wody - po prostu zapierające dech. 

Na plaży udało nam się choć trochę skryć przed mistralem, który przez dłuższy czas jest naprawdę trudny do zniesienia. Pomoczyliśmy sobie nogi w Morzu Śródziemnym, a Elwira nawet wskoczyła do wody i się wykąpała. 

Tak wyglądało nasze zwiedzanie:
Ogólnie dzień mijał nam przyjemnie i spokojnie. Nic nie zapowiadało  nadchodzących wydarzeń. Powoli już zbieraliśmy się z plaży, by ruszyć z powrotem ku centrum miasta. Dziewczyny, a zaraz potem Łukasz poszli skorzystać z toalety na plaży. Elwira z Elą wróciły, a za chwilę rozdzwonił się mój telefon. Patrzę, a to Łukasz. Okazało się, że ... został zamknięty w toalecie. Zaraz tam wyruszyłyśmy i faktycznie, wszystkie wejścia zamknięte, a Łukasz uwięziony.
Jacyś przypadkowi przechodnie zgłosili to już w pobliskim, plażowym barze. Próbowaliśmy się dodzwonić do osoby zarządzającej tym przybytkiem, ale nikt nie odbierał. Na szczęście kobieta z baru była pomocna i wezwała strażaków. I oto nadjeżdżają.
I wkraczają do akcji.
Na szczęście na miejscu była Wasza dzielna korespondentka z Prowansji, dlatego też, dzięki temu blogowi, możecie obejrzeć materiał filmowy z miejsca zdarzenia:

piątek, 24 września 2010

Pochmurna, deszczowa Prowansja.

Dziś dzień wolny od polnej pracy, więc po praniu polnych ubrań postanowiliśmy wybrać się do jakiejś okolicznej miejscowości na wycieczkę. Mieliśmy jechać w trójkę, ale Elwira umówiła się z koleżanką (Polką z Aix poznaną na CouchSurfing'u).

Wybraliśmy się więc z Łukaszem do Pertuis, które znajduje się na północ od Aix i leży już w innym departamencie - Vaucluse (my mieszkamy w Bouches-du-Rhône). Jest to małe miasteczko,w którym przechadzaliśmy się starym miastem, pełnym wąskich uliczek. 

Udało się nam z pogodą, bo mimo, że było pochmurno, to w czasie naszego spaceru nie padało. Zaczęło dopiero jak wróciliśmy do Aix. I akurat w tym czasie, gdy ja wybrałam się do banku odebrać kartę do bankomatu (której zresztą nie dostałam, cały czas jest jakiś problem z tym bankiem) było największe urwanie chmury. Na szczęście miałam parasolkę i skończyło się tylko na przemoczonych doszczętnie butach. 

W czasie naszego pobytu w Pertuis rozdzwonił się mój telefon i zostałam zaproszona na wtorek, na rozmowę w sprawie pracy w monitoringu w internacie szkoły. Niestety szkoła ta znajduje się w miejscowości, do której nie jadą żadne autobusy ani pociąg, ale będę się martwić we wtorek. 

A tymczasem kilka zdjęć z Pertuis: 


Z cyklu "Francuskie słówko wieczorową porą" : l'entretien (czyt. lątretię) - rozmowa kwalifikacyjna.

Bonne nuit!

czwartek, 23 września 2010

Siesta z winną degustacją.

Trzeci dzień pracy w polu zaczął się całkiem spokojnie, bo zarządzający nami Philippe ciągle gdzieś odjeżdżał traktorem i mieliśmy sporo przerw. Raz przyjechał ze swoim małym synkiem, który kierował traktorem, innym razem jakaś kobieta wyłoniła się z domu na terenie winnicy i zaczęła robić Philippe'owi zdjęcia, nawet nam grupową fotkę zrobiła. Także całkiem to sielankowo wyglądało, gdyby nie ból pleców oczywiście. Łukasz znów się dziś załapał na fuchę "wiadrowego", więc on się specjalnie nie nazginał i nie namęczył. 

Za to w czasie przerwy na lunch spotkała nas miła niespodzianka, bo Philippe przyniósł nam do spróbowanie zeszłoroczne różowe wino. Więc każdy sobie wypił po lampce. Potem położyliśmy się na ziemi, żeby odpocząć. Łukasz nawet zasnął, a mnie też na spanie brało po tym winie, ale właśnie gdy już, już prawie byłam w objęciach Morfeusza trzeba było wstawać i kontynuować pracę. Półprzytomna i prawie pijana musiałam znów schylać się i ciąć krzaczyska sekatorem, ale ból w plecach okazał się całkiem dobrym środkiem na otrzeźwienie. Na szczęście pracowaliśmy tylko do 16.30, więc jakoś przetrwałam.

Jutro nie pracujemy, bo mają być deszcze i burze. Weekend też mamy wolny, ale najprawdopodobniej jeszcze sobie będziemy mogli pościnać winne kiście w poniedziałek i wtorek. 

Aha! W sobotę mam kolejną rozmowę o pracę! Tym razem na stanowisko sprzedawczyni w piekarni/cukierni. Trzymajcie kciuki :) 

To może jakieś słówko prosto z pola: le seau (czy. le so) - wiadro :)

środa, 22 września 2010

Nie-winna środa.

Dziś dzień odpoczynku od winobrania, a tym samym dzień kiedy można się wyspać i mało schylać. Plecy co prawda wciąż bolą, ale nie jest źle.

Po śniadaniu wypraliśmy nasze polne ciuchy, a później czekaliśmy, by przyszedł przysłany przez właścicielkę gościu, by naprawić nasz prysznic i umywalkę. Na wydarzenie to czekamy odkąd się wprowadziliśmy, bo nie działał nam prysznic (Łukasz mi każe dopisać, że "nie działał w pełni", ale co to za działanie jak strumień taki leci, ze ja włosów pod tym umyć nie mogę i muszę się schylać (schylać!znowu!) żeby wsadzić głowę pod kran), a umywalka przeciekała. Jednak, pomimo iż doprowadzało mnie to do szału, nie za bardzo mogłam, zakomunikować to Radiji, bo przecież ja jej w ogóle nie rozumiem. Dlatego też sprawa ciągnęła się od miesiąca. Bo ja pisałam do jej syna po angielsku, on z nią uzgadniał, odpisywał mi, a potem i tak nikt nie przychodził, albo przyszedł i nie mógł naprawić. Ale już nie ma problemu - wszystko naprawiona, radość w domu :)

Potem, gdy już szykowaliśmy się do wyjścia do parku, by napawać się naszym wolnym dniem i z perspektywą równie wolnego jutra, zadzwonił telefon. Z winnicy. I okazało się, że jutro pracujemy. Ale dziś nabraliśmy sił, to możemy się trochę pozginać ;) 

A, wkleję Wam jeszcze fotkę z jednego z tutejszych kościołów, bo ma ciekawy wystrój, to znaczy wygląda jakby go nikt nigdy nie remontował, szare ściany, ale obrazy wiszą, witraże są, ołtarz elegancki też. 




Losowe słówko po francusku na dziś: le lavabo (czyt. le lawabo) - umywalka.

wtorek, 21 września 2010

Patriarchat dopadnie cię wszędzie, czyli winobranie dzień drugi.

Dzisiejsza pobudka o 5.30 była jeszcze cięższa niż wczorajsza, gdyż po pierwsze bolały nas plecy, a po drugie wiedzieliśmy już co nas czeka. Ale udało się wstać, wyszykować i dotrzeć do winnicy na czas. 

Wzeszło słońce a my weszliśmy w winogronowe rzędy. Praca przy zbieraniu winogron na tej plantacji wygląda tak, że każdy ma dwa wiadra i sekator. Każdy dostaje swój rządek (bądź też kilka osób jest na jednym, w zależności od ilości rzędów) i ścina sekatorem kiście winogron do wiadra. Gdy jedno wiadro jest pełne, osoby odpowiedzialne za noszenie wiader, zabierają je i wsypują na paletę na traktorze, na którym siedzi nasz zarządca, obserwuje, wsypuje winogrona do pojemników, ewentualnie je przebiera, lub dla żartu rzuca nimi w zbieraczy. W tzw. międzyczasie zbieracz winogron zaczyna już napełniać drugie wiadro i w ten sposób praca idzie sprawnie i płynie. Jako że jest nas ósemka, to 6 osób zbiera, a dwie osoby naszą wiadra. Czasem jeszcze jeden chłopak z winnicy, też nosi wiadra, ale to nie jest istotne. Istotne jest to, że "nosicielami wiader" są faceci! Niby spoko, wiadomo, żeby kobiety nie targały ciężarów, ale z drugiej strony taki "ucinacz kiści" cały czas się schyla - pochyla się by znaleźć kiść, odcina ją, prostuje się, by wrzucić do wiadra i znów się schyla. albo cały czas kuca. I cały czas bolą go plecy niemiłosiernie. A taki "nosiciel wiader" większość czasu stoi i patrzy na tych co tną, i jak im się wiadro zapełnia to bierze i zanosi na paletę. Nie żebym szczególnie chciała dźwigać, ale schylając się po kolejną kiść, patrzyłam na fuchę noszenia wiader z niemała zazdrością. A żeby było śmieszniej, dzisiaj przez pewien czas Łukasz zajmował się noszeniem wiader. Na zmianę z jednym Francuzem. Jakież było moje poczucie krzywdy, gdy widziałam go spoglądającego na mnie z góry, gdy męczyłam się z tymi kiściami. Ech ... 

Łukasz ze swojej nowej fuchy był bardzo zadowolony. Szczególnie, że on nieobyty z sekatorem, nie to co ja kwiaciareczka.W tym miejscu przekazuję Wam przesłanie od Łukasza : pracując z ostrymi narzędziami róbcie to powoli i ostrożnie :)
Śpieszę jednak Was uspokoić, że do większych tragedii nie doszło, mąż mój palce ma wszystkie, tylko troszkę pokaleczone. 

Na koniec dzisiejszego zbierania okazało się, że jutro i pojutrze nie zbieramy. Najprawdopodobniej będziemy potrzebni w piątek, ale w tej sprawie jeszcze będą do nas dzwonić. Na razie jesteśmy prze-szczęśliwi, że nie musimy jutro wstawać o 5.30 i mamy nadzieję, że do piątku przestaną nas boleć plecy, bo to nie wyobrażalne jakieś jest. 

Francuskie słówko na dziś:  la vendange (czyt. la wądąż) - czyli winobranie :) 

poniedziałek, 20 września 2010

Czy myślałaś/eś dziś o tym, że nie bolą Cię plecy?

Czyli winobrania dzień pierwszy.
Pobudka o 5.30. Śniadanie, ubieranie i lecimy na autobus. Odjazd 6.50. I już o 7.10 jesteśmy na miejscu, czyli w Le Tholonet. Po wyjściu z autobusu, spotkaliśmy Niemkę, która razem z nami zapisywała się na zbiór winogron. Na szczęście Niemka mówiła po angielsku, więc dowiedzieliśmy się, że pochodzi z Görlitz i przyjechała do Francji z zamiarem osiedlenia się. Jednak maa ona nad nami tę przewagę, że mówi i rozumie po francusku :) W trójkę wyruszyliśmy na poszukiwania winnicy, trochę błądziliśmy, aż w końcu dotarliśmy do Château Crémade. Winnica o świcie prezentowała się bardzo sympatycznie. Zebrała się nasza ekipa zbieraczy (miało być nas dziesięć sztuk, ale ostatecznie zjawiła się ósemka). Przywitał nas jakiś zarządca winnicy, poopowiadał nam coś o winnicy i winach, niestety po francusku, więc my za wiele się nie dowiedzieliśmy. Obejrzeliśmy jeszcze beczki z winem i w pole!

Dostaliśmy po sekatorze, po dwa wiadra i jazda w rzędy winogron. Słoneczko już świeciło, ale krzaki i ziemia były jeszcze mokre. Więc niestety moje nowiuśkie adidaski z Deichmanna zostały oblepione mokra gliną, która wraz ze wzrostem temperatury w ciągu dnia, obeschła tworząc piękne gliniane wzory. Jeansy również miałam całe uwalone ziemią, mam więc tylko nadzieję, że coś zarobimy, aby pokryć straty w ubraniach i obuwiu ;) Z czasem słoneczko grzało coraz mocniej, a praca szła coraz słabiej. Pojawił się nieprzemijający ból pleców, nasilający się przy każdym schyleniu się po kolejną kiść. A rosną te nieszczęsne winogrona tak na wysokości metra od ziemi, więc akurat idealnie by zgiąć się w pół (i paść z bólu ;). 

Na szczęście jakoś po 12.00 zarządzona została przerwa, aż do 13.30. więc w końcu coś zjedliśmy (ja oczywiście głodna byłam już dużo wcześniej, mimo, ze jedliśmy śniadanie - na szczęście zbieramy winogrona, a nie cytryny, więc od razu można się pożywić). Poleżeliśmy też na trawie, patrząc w niebo, bo wtedy plecy najmniej bolały.

Niestety nadeszła 13.30 i trzeba było wrócić na pole, oj ciężka to była chwila. Ale cóż było robić, ruszyliśmy. Zbieraliśmy winogrona w kolejnych rzędach. Po jakimś czasie, okazało się, że poprzednie rzędy są źle zebrane i wszystkich nas tam cofnęli, by to poprawiać. Dobre kiście do wiadra, a co brzydkie czy niedojrzałe ściąć i na ziemię - na krzaku miało nic nie zostać (o czym ja nie miałam pojęcia wcześniej, ale trzeba przyznać, że też i za wiele nie rozumiałam, choć oczywiście się staraliśmy). Gdy skończyliśmy poprawki, zeszliśmy z pola, zebrali nasze wiadra, i ja już miałam nadzieję, że to koniec, ale okazało się, że niestety nie. Musieliśmy jeszcze zebrać jedną paletę. Resztkami sił udało się tego dokonać i mogliśmy wyruszyć do domu. W ubłoconych calutkich butach i spodniach w ziemi, autobusem do centrum, a stamtąd do domu na pieszo. 
Elwira powitała nas naleśnikami, wykąpaliśmy się, odpoczęliśmy trochę i trzeba się kłaść, bo jutro powtórka z rozrywki. 

Jako, że padam z nóg i bolą mnie plecy,wybaczcie proszę wszelkie niedociągnięcia tudzież błędy w tym poście, gdyż nie mam siły go przeczytać po napisaniu, a Łukasz już śpi. 
Dobranoc!

niedziela, 19 września 2010

Nadjeziorne atrakcje w Vitrolles.

Dziś z rana było dość chłodno i wiał zimny wiatr, dlatego też na początku wycieczki trochę zmarzliśmy. Oczywiście ja najbardziej, bo mi jest zawsze najbardziej zimno :) I mimo, że ja miałam cienki sweter, a obie z Elwirą byłyśmy opatulone chustami, to po gołych nogach hulał zimny wiatr. Jednak ponieważ, gdy wychodziliśmy z domu, niebo było bezchmurne, ubraliśmy się w stroje kąpielowe licząc na plażowanie i kąpiele w jeziorze. 

Wysiedliśmy w Vitrolles na dworcu i ruszyliśmy w poszukiwaniu plaży. Niestety nie mieliśmy mapy, bo biuro informacji turystycznej było zamknięte. Elwira zrobiła fotkę mapy wywieszonej w witrynie, żebyśmy mieli cokolwiek. Kierowaliśmy się w stronę jeziora, niestety okazało się, że na naszej drodze znalazły się tory kolejowe i autostrada, ale pokonaliśmy dzielnie wszelkie przeszkody. 

Jezioro, nad które dotarliśmy (Étang de Berre), jest ogromne. Znajduje się nad nim lotnisko Marsylii, dlatego też cały czas mogliśmy obserwować startujące i lądujące samoloty. Wokół jeziora usytuowane są również różne fabryki czy zakłady przemysłowe, bo sporo było tam kominów i różnych innych dziwnych zbiorników.
Dotarliśmy nad brzeg jeziora i okazało się, że przy plaży, na terenie campingu jest targ ze starociami - czyli pokaż innym, co masz w szafie tudzież w piwnicy. Ale spacer po targu nie był bezowocny - Elwira nabyła okulary przeciwsłoneczne (bo akurat jej się rano zepsuły), a Łukasz dostał szachy magnetyczne :) Nieopodal znajdował się też zwierzyniec, w którym były kozy, wielbłądy, małe koniki, lamy, byki i tego typu atrakcje. Dowiedzieliśmy się tam dzisiaj, dzięki bystremu oku Łukasza, że tylne nogi wielbłąda zginają się w dwóch miejscach, czyli mają one jakby dwa kolana, jedne się zginają do przodu, a drugie do tyłu, wiedzieliście?

Po obejrzeniu wszystkich tych niebywałych atrakcji, poszliśmy na plażę, bo choć wciąż wiało, to w końcu po to tu przyjechaliśmy. Niestety z pływania nic nie wyszło, bo odstraszył nas zimny wiatr. My z Łukaszem plażowaliśmy w ubraniu, ale Elwira zaszalała i się nawet opalała. Po pewnym czasie, gdy znudziło się już nam patrzenie na startujące samoloty i kominy na drugim brzegu, po kilku partyjkach w AtariGo i jednej rozgrywce szachowej, postanowiliśmy się jeszcze pokręcić po okolicy. Idąc wzdłuż plaży dotarliśmy do obszaru specjalnej ochrony ptaków, gdzie były flamingi!!! W jednym miejscu było sporo ludzi z rozstawionymi lornetkami i jeden z nich zaproponował nam pooglądanie flamingów - super! Było widać dokładnie ich różowe dzioby i nogi :) 

A teraz część fotograficzna. Voilà.











sobota, 18 września 2010

Prawie jak w Pilchowicach, czyli wędrówka u podnóża góry Sainte Victoire.

Najpierw sprawy najważniejsze - oddzwoniono dziś do mnie ze stołówki, ale niestety mnie nie przyjęli. Tym samym zaprzepaszczona została moja kariera w kuchni, która mogła się naprawdę pięknie rozwinąć, gdyż wczoraj na rozmowie kobieta powiedziała mi, że po etapie zmywania i serwowania pracownikom jedzenia, mogłabym awansować na przygotowywacza jedzenia i radośnie od godziny 5 rano szykować smakołyki dla pracowników Casino. A potem kto wie, może bym się załapała w szkolnej stołówce, zostałabym kucharką, później kucharką w restauracji, a w końcu może nawet szefową kuchni. Także jest czego żałować, ale co zrobić ;)

A do Łukasza zadzwonił facet z tego hotelu, gdzie miał wcześniej iść obsługiwać anglojęzyczną wycieczkę. Tym razem proponował mu poniedziałkowy wieczór/noc, także zobaczymy w poniedziałek jak to się zgra z naszym winobraniem i może coś z tego będzie, choć widać że facet potrzebuje kogoś tylko dorywczo, ale zawsze coś. 

A dziś, ponieważ zapowiadali gorszą pogodę, wybraliśmy się na górską wycieczkę do tamy Bimont. Pogoda na spacer była idealna, nie było upału, a po 15.00 wyszło słońce i było bardzo przyjemnie. A widoki zapierały dech w piersiach - po prostu pięknie tu jest. Przeszliśmy najpierw koło zapory Zoli, a później górskimi ścieżkami (z widokiem na górę St Victoire) dotarliśmy do zapory Bimont. Tama jest całkiem spora, a kolor wody przepiękny. 
Kto nie wierzy, niechaj patrzy :) 



 






Jutro się wybieramy nad pobliskie jezioro, już się nie mogę doczekać :)

A na dobranoc: We Sing the Forest Electric (na niedobrą noc od Łukasza: Hidden People) - polecamy.

piątek, 17 września 2010

W Les Milles.

Dziś na 17.00 byłam zaproszona na rozmowę w sprawie pracy. Ponieważ na to ogłoszenie odpowiedziałam dość dawno, nie pamiętałam żadnych szczegółów, z tego co kojarzyłam, było to stanowisko pracownika restauracji (usytuowanej na przedmieściach Aix, więc sobie tam dziś zrobiliśmy wycieczkę). Dotarliśmy na miejsce (czyli do obszaru przemysłowego Aix), a pod poszukiwanym adresem znaleźliśmy budynek wyglądający na centrum logistyczne marketów Casino. Ale że restauracja też miała Casino w nazwie, więc ruszyłam na poszukiwania. Jakiś miły pan mnie pokierował i trafiłam na ... stołówkę. Taką typową zakładową stołówkę. Przez chwilę się łudziłam, że może to tylko stołówka, a gdzieś na terenie znajduje się jeszcze restauracja, ale niestety okazało się, że nie. Ponieważ było pusto, więc pokrzyczałam "bonjour" i w końcu pojawiła się jakaś kobieta. Siadłyśmy przy stoliku, a ona wyjęła teczkę, zaczęła wertować CV i mojego nie znalazła (nie wiem, czy coś jej się pomyliło, czy zgubiła, ale na szczęście ja je miałam). A potem mi zadała pytanie, czemu szukam pracy w restauracji, czy tam stołówce - dobre sobie :) Wytłumaczenie mojej zawodowej "kariery" sprawia mi trudności po polsku, a co dopiero po francusku. Coś tam wydukałam, potem kobieta mi opowiedziała o warunkach pracy (okazało się, że to robota na pół etatu). I na tym się zakończyło to spotkanie, które trudno nazwać rozmową :) Nie mam wielkich złudzeń, że do mnie zadzwoni, ale zawsze to jakieś nowe doświadczenie :)

A potem, jako że to w miarę blisko, postanowiliśmy się wybrać do Carrefoura. Aby zaoszczędzić 3 euro poszliśmy na pieszo :) Trochę po poboczu, trochę przez Les Milles i po jakiś 40 minutach byliśmy już na miejscu :) Po drodze wszyscy dziwnie się na nas patrzyli z samochodów :) 
Prawie jak nasza sesja ślubna :)
A w Carrefourze dokonaliśmy kluczowego zakupu do naszego domu, czyli dwóch krzeseł - jeee :) I właśnie z jednego z tych krzeseł donosi teraz Wasza francuska korespondentka :)

czwartek, 16 września 2010

Polski wkład w produkcję francuskich win :)

Czwartek, godz 7.45
Dzwoni budzik, zostaje zwyczajowo zignorowany, śpimy dalej. 

Godz. 8.43
Dzwoni moja komórka. Francuski numer! O rany! Półprzytomna odbieram - to kobieta od winobrania, coś mi tłumaczy, ja próbuję się wysłowić, ciężko to idzie. Ale z tego co rozumiem, to znalazła się winnica, w której jesteśmy potrzebni :) Na szczęście kobieta, widząc pojawiające się trudności w komunikacji, mówi że wyśle mi wiadomość z wszystkimi informacjami. Czekamy.

Godz. 9.58
Przychodzi sms na komórkę Łukasza - tak to w sprawie zbierania winogron! Mamy się stawić w Domaine de la Crémade (oto strona win, które będziemy produkować ;)) o 7.45 w najbliższy poniedziałek i zaczynamy pracę - nie wiemy nic więcej, ani na jak długo nas potrzebują, ani co mamy tam dokładnie robić, ani kiedy pracujemy, ale najważniejsze, że gdzieś nas chcą :) 

Po śniadaniu wybraliśmy się jeszcze do tego punktu zapisów na winobranie, sprawdzić, czy Elwira nie mogłaby się od razu zapisać, ale okazało się, że zapisy są tylko we wtorki. Ale Elwira wysłała do kobiety maila i zobaczymy, czy uda jej się dołączyć do naszej ekipy. 

Później siedzieliśmy sobie w parku i popijaliśmy cydr :) A o 14.00 spotkaliśmy się z tutejszą Francuzką (mówiącą po angielsku, żeby wszystko było jasne :)), którą Elwira znalazła przez internet i nas z nią umówiła. Posiedzieliśmy z nią w parku, pospacerowaliśmy, a ostatecznie wylądowaliśmy na kawie (w kobiecym gronie, bo Łukasz poszedł do domu robić obiad). Camille potwierdziła zasłyszane przez nas wcześniej informacje, że Aix jest bardzo drogim miastem (drugie miasto pod tym względem, zaraz po Paryżu), powiedziała nam też, że jest tu dużo Brytyjczyków i Amerykanów (których przyciąga urok tego miasteczka). Poopowiadała nam również o swoim pobycie w Polsce - przez około półtora roku mieszkała i pracowała w Warszawie (i była zszokowana temperaturami panującymi tam w zimie. Nasza stolica ogólnie też nie za bardzo jej się podobała, dlatego też kontraktu nie przedłużyła. Ale trudno się dziwić osobie, która urodziła się na południu Francji, a potem przez 7 miesięcy mieszkała w Australii). Może następnym razem spotkamy się z nią, by spróbować swoich sił w rozmowach po francusku? Jako że Camille obecnie szuka pracy i ma dużo czasu, więc była całkiem chętna. 

A wieczorem zachmurzyło się i nawet trochę padało. Prognozy pogody na najbliższe dni zapowiadają deszcze, ale mamy nadzieję, że się nie sprawdzą, bo planowaliśmy na sobotę wypad nad morze. Na szczęście mimo chwilowego pogorszenia pogody, nadal jest ciepło. 

Bonne nuit!

wtorek, 14 września 2010

Rodzina nam się powiększyła ...

... o dziewczynkę.

Właściwie to o całkiem już dużą dziewczynkę, czyli naszą najlepszą świadkową Elwirę :) Przybyła do nas w ramach poszukiwanie swego miejsca na ziemi - czy zostanie z nami w Aix, czy też ruszy dalej w szeroki w świat, tego nie wie nikt :) A jej wrażenia z Francji i całej podróży możecie przeczytać tutaj.

Dziś byliśmy w biurze zajmującym się pracą w rolnictwie i zgłosiliśmy się do pracy przy winobraniu. Niestety na ten moment ekipy są pełne, ale na początku przyszłego tygodnia mają nam dać znać czy będę potrzebować więcej ludzi.

Urząd pracy zaprosił nas też na spotkanie informacyjne w sprawie pracy w fabryce czekoladek (czekoladek!!!). Jednak dopiero pierwszego października. Ja oczywiście bardzo byłabym chętna do pracy tam, ale że jest to spotkanie dla większej grupy osób, więc nie wiemy jakie są szanse. Oczywiście jeśli nie będziemy jeszcze pracować, to na spotkanie się wybierzemy. 
A do mnie odpisali dziś z restauracji, która znajduje się na przedmieściach Aix (dokładnie tam, gdzie jest ta poczta od paczek), i zaproszono mnie na rozmowę w ten piątek. Zobaczymy co z tego będzie, bo w rozmawianiu po francusku, to ja najlepsza nie jestem :)

Także oprócz nowego członka naszej małej polskiej rodziny pojawił się w końcu jakiś odzew na nasze poszukiwania pracy. Oby tak dalej :)

A na koniec nasze pierwsze wspólne zdjęcie z Prowansji:

foto by świadkowa
 

niedziela, 12 września 2010

Przypadkowa wycieczka do Trets.

Na początek jeszcze wspomnienie dni przed weekendem. Kontynuowaliśmy poszukiwania pracy, byliśmy już w większości restauracji, zaczęliśmy też szukać jakiejś pracy sezonowej, również w pobliskich małych miejscowościach. Wysłaliśmy CV na kilka ogłoszeń: do pakowania cukierków, etykietowania, jakiś prac około-rolniczych, np. przy zbiorach winogron. Mamy nadzieję, że coś z tego będzie :)

A na niedziele, naszym zwyczajem zaplanowaliśmy sobie wycieczkę - chcieliśmy się znów wybrać nad morze. Sprawdziliśmy sobie autobus, który jeździ w niedziele, nauczeni już, że jest z tym kłopot. Wybraliśmy się rano na dworzec, a tam na przystanku pusto, nikt nie czeka. Okazało się, że owszem autobus ten jeździ w niedziele, ale akurat w sezonie letnim jakoś do końca sierpnia. W sezonie zimowym, to już w ogóle się nie najeździ, bo kursuje jakoś od 20 grudnia do 3 stycznia, bez 25 grudnia i bez 1 stycznia. Naprawdę kiepsko nam wychodzi to planowanie wycieczek :) 

Jednak ponieważ byliśmy spakowani, zwarci i gotowi do odjazdu, postanowiliśmy wybrać się po prostu gdzieś gdzie da się dojechać. Niestety, jak już wiedzieliśmy, w niedziele nie za bardzo da się gdziekolwiek wybrać, szczególnie że niektóre autobusy kursują tylko w sezonie - do końca sierpnia. 
Właśnie gdy się o tym, po raz kolejny przekonywaliśmy, podjechal autobus firmy zajmującej się przewozami po najbliższych okolicach Aix. Autobus jadący do Trets. Spojrzałam więc na mapkę na przystanku, stwierdziłam, że jest tam jakieś jezioro (a poza tym i tak nie mieliśmy zbytnio wyboru), więc postanowiliśmy wsiadać i udać się na spontaniczną wycieczkę :) 

Spontaniczne wycieczki są najlepsze, jednak mają tą szczególną cechę, że nie wiadomo gdzie się trafi :) Miasteczko, do którego dojechaliśmy było całkiem ładne i takie sielankowe. Pod znajdującym się tam zamkiem (który jednak był mało zamkowy z wyglądu według mnie) znajdowały się stoiska z materiałami, kapeluszami itp, a sprzedawały tam osoby w strojach ludowych. W ogóle po mieście kręciło się trochę osób w takich strojach. Mieliśmy nadzieję, ze może coś się jeszcze będzie działo, a póki co postanowiliśmy się pokręcić po mieście, zobaczyć gdzie to jezioro.

Sprawa z jeziorem była o tyle podejrzana, że idąc na południe miasteczka wspinaliśmy się pod górę, więc widać było że w dole jeziora nie ma, a trudno się też spodziewać jeziora, gdy teren cały czas się wznosi. Wróciliśmy więc do centrum, weszliśmy do kiosku, żeby sprawdzić na mapie, co z tym jeziorem. I wszystko się wyjaśniło - w Trets po prostu nie ma żadnego jeziora. W pobliżu też nie.
Takie są właśnie ze mną wycieczki - do nieistniejących jezior ;)

Siedząc na ławce w Trets, rozmyślając co tu teraz robić, skoro już przeszliśmy całe miasteczko, usłyszeliśmy bębny i zobaczyliśmy idącą główną ulicą procesję. Wszyscy byli w strojach ludowych, na początku pochodu szły osoby z bębnami i tymi ichnimi fujarkami. A za nimi reszta - całkiem sporo ich było, chyba się prawie całe Trets przebrało :)
Okazało się, że akurat trafiliśmy na czwarte Święto Pikowanej Spódnicy :) 

A tak oto wyglądała ta prowansalska defilada:




I jeszcze kościół, wąska uliczka oraz jeden z domów w Trets:



Na tym pochodzie zakończyło się nasze świętowanie, gdyż nie wiedzieliśmy czy coś się jeszcze będzie działo, a w miasteczku nie było za wiele do roboty, więc wróciliśmy na obiad do domu.

I to by było na tyle, jeśli chodzi o prowansalskie atrakcje na ten weekend.

środa, 8 września 2010

W poszukiwaniu wolnego zmywaka.

Dziś z samego rana wybraliśmy się do prefektury, żeby ostatecznie wyjaśnić sprawę pozwolenia na pracę. W prefekturze trafiliśmy do pana, który posługiwał się językiem angielskim na poziome bardzo niezaawansowanym, który jednak był sympatyczny i powiedział byśmy zaczekali aż przyjdzie szef, który mówi po angielsku. Po kilku chwilach znalazł się szef, który potwierdził, że nie potrzebujemy żadnego pozwolenia, ani żadnych dodatkowych dokumentów. 

Poszłam więc do restauracji, w której chcieli mnie na tydzień próbny na zmywaku, by wytłumaczyć szefowi i temu przemądrzałemu kelnerowi, że nie potrzebuję żadnych papierów i mogę u nich pracować. Restauracja wyglądała na zamkniętą, ale drzwi były otwarte, więc weszłam. A tam pusto. Za barem nikogo. Nikogo nie widać, nikogo nie słychać. Pokrzyczałam więc "bonjour", ale znikąd odpowiedzi. W środku pomieszczenia są schody w dół do kuchni, jak się domyślam, więc zaglądam tam trochę i co widzę? Gościu w masce przeciwgazowej coś rozpyla. Moje zdziwienie było naprawdę spore. Człowiek ten jednak mnie nie słyszał, bądź nie chciał przerywać sobie pracy, a że już zaczynałam czuć dziwny zapach, postanowiłam się stamtąd ewakuować zanim padnę od jakiejś trutki an szczury czy karaluchy. I tak zakończyło się na dziś moje wyjaśnianie kwestii pracy Polaków we Francji, ponieważ później gdy wróciłam, było już zamknięte. Nie otworzyli także na wieczór. Będę zatem próbować jutro.

Później roznieśliśmy kolejną partię naszych CV po restauracjach w centrum miasta. Jutro dalej będziemy roznosić, mając nadzieję, że w tzw. międzyczasie rozdzwonią się telefony z propozycjami pracy :)

Aha. Muszę jeszcze napisać, że dzień próbny Łukasza, który miał być w poniedziałek, został niestety odwołany z powodu strajku we Francji :) A to mianowicie dlatego, że grupa anglojęzyczna, która miała być w ten dzień w hotelu, odwołała swój pobyt (ze względu na ogólnokrajowy strajk kolejarzy i kierowców autobusów, utrudniający poruszanie się po kraju).

Pozdrawiamy Was wszystkich serdecznie!!

wtorek, 7 września 2010

Czeski film na francuskiej ziemi.

Dziś dalsze poszukiwania pracy. Tym razem rozdawaliśmy nasze CV po restauracjach. Po rozdaniu pewnej ich ilości, na czas lunchu (który jest tutaj najczęściej w godzinach 12:30 - 14:00) poszliśmy do domu, zakładając, że gdy jest większy ruch nie ma co zawracać ludziom głowy.

Ledwie dotarliśmy do mieszkania i usiedliśmy, zadzwonił mój telefon. Okazało się, że to kierownik jednej z odwiedzonych dziś restauracji. Próbowaliśmy się dogadać po francusku, on mówił o tym bym przyszła z wszystkimi dokumentami do niego, ale że ja nie za bardzo rozumiałam o jakie dokumenty mu chodzi, ustaliliśmy że dogadamy to jak przyjdę. Potem zadzwonił do mnie jeszcze pracownik tej restauracji, mówiący po angielsku, ale w sumie dalej się do końca nie dogadaliśmy. Na miejscu kierownik zawołał jednego z kelnerów, żeby był tłumaczem i powiedział, że potrzebuje kogoś na zmywak i że mogę przyjść na tydzień próbny. Do dalszych ustaleń nie doszło, bo wyszła sprawa tych nieszczęsnych dokumentów. Dokument tożsamości oczywiście posiadam, ale zaraz wyszło, że nie mam numeru ubezpieczenia we Francji. Zaraz przybiegł jeszcze jeden kelner - pan przemądrzały i zaczął mi tłumaczyć, że jak nie mam numeru ubezpieczenia to oni nie mogą mnie zatrudnić. Ja mu tłumaczę, że nigdy tu nie pracowałam, więc nie mam żadnego numeru. Wtedy on zaczął, że muszę mieć pozwolenia na pracę. Mówię mu, że powiedziano nam wcześniej, że żadnego pozwolenia nie potrzebujemy. On jednak stwierdził, że muszę załatwić jakiś papier, że mogę tu legalnie pracować. I odesłał mnie do ratusza.

Co było robić? Trzeba było tę sprawę wyjaśnić. Udaliśmy się więc do ratusza, gdzie sympatyczny pan wytłumaczył nam po angielsku, że po pozwolenie na pracę musimy się wybrać do prefektury. Żeby było ciekawiej, byliśmy tam już (jakieś dwa tygodnie temu, gdy wysłał nas tam nierozmawiający po angielsku facet z urzędu pracy w sprawie pozwolenia na pobyt) i nawet pytaliśmy o to, czy potrzebujemy jakichkolwiek pozwoleń na pracę i powiedziano nam, że nie. Wygląda jednak na to, że czegoś potrzebujemy. Dlatego też jutro znów się wybieramy do prefektury i zobaczymy, czego dowiemy się tym razem.

Czeski film we Francji ;) Kontynuujemy więc zgłębianie tajemniczej procedury podjęcia pracy we Francji przez Polaków :)

poniedziałek, 6 września 2010

Bezrobocia ciąg dalszy.

Dziś postanowiliśmy wybrać się do agencji pracy tymczasowej, sprawdzić czy tam nie znalazłaby się jakaś prosta praca dla nas.

W pierwszej z tych agencji natknęliśmy się na niemiłą kobietę, która po naszym wejściu nie raczyła się nami zainteresować przez czas dłuższy, a po naszym pytaniu czy może mówi po angielsku, wyniośle odpowiedziała "czy mówię po angielsku? nie!". Wydukaliśmy więc, że szukamy pracy i jedyne co uzyskaliśmy to to, że ja mogłam zostawić CV (bo moje jest po francusku) i że mogłam się wpisać na listę osób poszukujących pracy na jakimkolwiek stanowisku. Na której to liście już tego dnia było zapisane kilka osób, a byliśmy tam około 11:00. W kolejnej agencji pozwolono nam obojgu zostawić CV.

Za to w trzeciej agencji natknęliśmy się na najbardziej nieprzyjemną osobę, jaką tu spotkaliśmy. Młoda dziewczyna po usłyszeniu naszego pytania, wymieniła nam dokumenty jakie jej mamy przedstawić. Przy czym jeden z tych dokumentów dotyczył wcześniejszej pracy we Francji, więc sprostowaliśmy, ze nigdy tu nie pracowaliśmy. Po czym babka, łaskawie odrywając wzrok od komputera w który się ciągle patrzyła, znów nam wymieniła wszystkie dokumenty. I choć widziała, że my nie znamy dobrze języka, nie było w niej nawet krztyny dobrej woli by się dogadać. Więc nie pozostało nam nic innego jak podziękować i wyjść, choć przynajmniej ja miałam ochotę zrobić coś zgoła innego.

Dalsze poszukiwania nie przyniosły żadnych rezultatów, agencje nie miały do zaproponowania żadnych posad, na które byśmy się kwalifikowali, lub po prostu stwierdzali, że bez komunikatywnego francuskiego nie ma szans.

Dlatego też teraz, wieczorową porą, topimy smutki w winie i rozwiązujemy zagadki wraz z profesorem Layton'em, bo to nam lepiej idzie niż poszukiwania pracy ;)

Jutro wybieramy się do restauracji. Może znajdzie się jakiś wolny zmywak, lub dwa :)))

niedziela, 5 września 2010

Weekendowa sielanka w Prowansji.

W weekend leniuchowaliśmy na całego.

W sobotę siedzieliśmy głównie w domu i graliśmy na kompie (zgadnijcie czyj to był pomysł? ;) na swoje usprawiedliwienie ma on tylko to, że gra polegała głównie na rozwiązywaniu zagadek i nawet mnie całkiem wciągała, choć mój stosunek do grania na komputerze jest wybitnie negatywny. Lecz to pewnie dlatego, że Łukasza stosunek jest wybitnie pozytywny).

Żeby nie było, że przesiedzieliśmy cały dzień w domu, to wieczorem wybraliśmy się na koncerty "Musique dans la rue". A tak oto te koncerty wyglądały: 



I jeszcze Aix en Provence nocną porą:



Dzisiaj natomiast mieliśmy się, jak to zwykle w niedziele, gdzieś wybrać. Niestety w sobotę wieczorem pojawiły się problemy w czasie procesu decyzyjnego, w niedzielę rano problemy z rannym wstawaniem, a później znów z podejmowaniem decyzji. I tak oto zostaliśmy w Aix. Tym razem ja już nie mogłam znieść myśli o siedzeniu w domu. Ale okazało się, że dziś (i wczoraj również) jest święto calisson'ów - czyli regionalnych słodyczy z Aix. Są to takie cukierki w kształcie migdałów, składające się właśnie z masy migdałowej oraz ze skrystalizowanych melonów. A na wierzchu polukrowane.  I w związku z tym Świętem, dziś o 15:00 było poświęcenie calisson'ów. Wybraliśmy się więc do kościoła, w którym się to odbywało. Po poświęceniu krótka procesja w strojach ludowych (towarzyszyły im osoby w dziwnych strojach wyglądających jak skrzyżowanie dziekana z krasnoludkiem i mistrzem loży cukierników) przeszła na pobliski plac. Tam były przemówienia władz miasta i cukierników a potem degustacja :) Mieliśmy więc w końcu okazję spróbować tego regionalnego przysmaku. Mi bardzo smakowało, Łukasza po zjedzeniu rozbolał brzuch, choć potem i tak wziął jeszcze jednego (bo to rozdawały takie babki poprzebierane z koszykami pełnymi calisson'ów). Dla zobrazowania kilka zdjęć. 


Po cukierniczym świętowaniu, wybraliśmy się do parku, a potem do katedry na mszę. Niestety ksiądz, który ją odprawiał miał jakiś dziwny akcent. Gdy mówił to brzmiało jakby mówił po hiszpańsku, choć wyglądał bardziej na człowieka o arabskich korzeniach. W każdym bądź razie, jego francuski to już w ogóle ciężko było zrozumieć. Jeśli chodzi o różnice w przebiegu mszy, to oni strasznie dużo używają kadzidła, i nie ma czegoś takiego, ze wszyscy na raz klękają. Nie mają tych dzwonków, co u nas, gdy się klęka, więc jedni sobie klękają inni stoją. Do mszy tak jak i w tamtym kościele służyli parafianie. A komunie tym razem przyjmowali normalnie, pod jedną postacią. Także właściwie prawie wszystko tak jak u nas.

Oto wspomniany park:



Od jutra bierzemy się dalej za szukanie pracy i to ostro, bo czas goni. Gdybyśmy tylko jakoś lepiej rozumieli ten język. Bo niestety gdy oni mówią swoim zwykłym tempem, to my nie wiemy w ogóle o czym mowa. Także średni z nas kandydacie na pracowników. Ale trzeba mieć nadzieje :)