piątek, 29 października 2010

Barwy jesieni.




W nawiązaniu do tego krótkiego fotostory, słówko na dziś (o wyjątkowo wysokiej zawartości spółgłosek:): l'arbre (czyt.larbr) - drzewo. 
Bonne nuit!

czwartek, 28 października 2010

O polepszaniu się naszych warunków mieszkaniowych :)

Dziś znów musieliśmy wcześnie wstać (ja wiem, że normalnie ludzie wstają wcześniej, ale w końcu jesteśmy bezrobotni, co ma dużo minusów, więc chociaż ten jeden mały plus nam się należy;), ponieważ o 8:00 mieli przyjść do nas specjaliści zamontować nam roletę na oknie. Panowie przybyli punktualnie i zabrali się za robotę. Najpierw zdemontowali nasze stare okna (nawet jedną szybę przypadkowo rozbili), a potem wstawili nam piękną nową ramę z miejscem na roletę. Później zamontowali nasze piękne, nowiuśkie, plastikowe okna oraz roletę. To tak w telegraficznym skrócie, bo trwało to 4 godziny i mieliśmy tu niezłe wietrzenie. My przez większość czasu staliśmy w naszym aneksie kuchennym (wielkości metr na metr mniej więcej), który jest położony najdalej od okien (ale nie ma tam drzwi, więc nie powiem, żeby jakoś szczególnie cieplej było). Ale za to przydały się moje dwa swetry zakupione na pchlim targu - włożyłam dziś oba, chustę na szyje oraz adidasy i jakoś przetrwałam. Łukasz znosił to lepiej, ale ja zawsze byłam wielkim zmarzluchem. Ale warto było. Mieszkanko od razu wygląda przyjemniej, a do tego (co jest największym plusem) nasze szyby w końcu są suche (przynajmniej jak na razie). Te poprzednie notorycznie były całe mokre od wewnątrz, woda spływała po ścianie na podłogę, a drewno tych okien było mokre i obrzydliwe - jednym słowem dramat. A teraz takie luksusy :)

W związku z wydarzeniami dnia dzisiejszego w cyklu uczmy się języków (przy okazji mała rada od nas: uczmy się języków zanim wybierzemy się do kraju, w którym się danym językiem posługują ;) na co Wy macie jeszcze szanse, a my już nie) słówko: la fenêtre (czyt. la fenetr) - okno.

środa, 27 października 2010

Avignon - miasto papieży.

W tym tygodniu czuję się nareszcie lepiej, przeszedł mi kaszel, zakończyłam terapię antybiotykiem i w końcu mogliśmy się wybrać na wycieczkę. Pojechaliśmy więc do Avignonu, bo już od dłuższego czasu o nim myśleliśmy, a chcieliśmy go zwiedzić póki jest ładnie i słonecznie. We wtorek wiał bardzo silny mistral, więc przełożyliśmy wyprawę na środę, choć i dziś nieźle nas tam owiało. 

Wyruszyliśmy rano, wraz z Elwirą, z dworca autobusowego. Pani kierowca, gdy zobaczyła że jesteśmy w trójkę i kupujemy bilety w dwie strony, zaproponowała nam nawet jakiś karnet ze zniżką - bardzo miło z jej strony. Do Avignonu dotarliśmy przed 10:00 i trzeba przyznać, ze było jeszcze dość chłodno. W poszukiwaniu ławki na słońcu, przeszliśmy się przez centrum i dotarliśmy do parku koło Pałacu Papieży (siedziba papieży od XIV do XVIII wieku), który jest największą gotycką budowlą w Europie. Z położonego wysoko parku mieliśmy piękny widok na stare miasto, Rodan oraz znany z piosenki most - Pont St-Benézet. Choć właściwie należałoby powiedzieć pół mostu, ponieważ obecnie zostały z niego tylko cztery przęsła. Most ten (zbudowany w XII w.) był często niszczony przez powodzie i wciąż na nowo odbudowywany, aż w końcu w XVII w. definitywnie dano sobie spokój z jego rekonstruowaniem. Z parkowego wzniesienia wypatrzyliśmy po drugiej stronie rzeki ciekawą budowlę, wyglądającą jak zamek i postanowiliśmy się tam udać. 

Pont St-Benézet
Przekroczyliśmy więc Rodan, opuściliśmy Avignon i znaleźliśmy się w Villeneuve lès Avignon, które okazało się być uroczym małym miasteczkiem. Znajdowała się tam czternastowieczna wieża - La tour Philippe-le-Bel. Dotarliśmy także do zamku, który okazał się być fortem Saint-André. Pokręciliśmy się po urokliwym miasteczku i pomarzyliśmy o zamieszkaniu w jednym z małych, kamiennych domków. A później wróciliśmy do Avignon (oraz do rzeczywistości, w której nie mamy nawet pracy, o żadnych nieruchomościach nawet nie wspominając ;). 

La tour Philippe-le-Bel
Widok na miasteczko Villeneuve lès Avignon oraz fort Saint-André
Przed bramą portu
W Avignonie poszliśmy pospacerować po promenadzie, która znajduje się na wyspie leżącej na Rodanie. Z wyspy roztacza się bardzo ładny widok starego miasta. Udało nam się nawet wrócić na stały ląd małym stateczkiem, który darmowo przewozi ludzi z wyspy na drugi brzeg (mieliśmy szczęście bo akurat w październiku kursuje on tylko w środy i w weekend). Na statku mieliśmy niespodziankę i spotkaliśmy Polkę, która wracała z dzieckiem ze spaceru. 

A oto i najbardziej znane budowle w Avignon
My i "urwany" most :)
Po przybiciu do brzegu wybraliśmy się znów do starego miasta, które jest całe otoczone murem obronnym. Wybraliśmy się na plac przed Pałacem Papieży, pospacerowaliśmy uliczkami pełnymi starych budynków, dotarliśmy do place de l'Horloge (plac zegara?zegarowy?), na którym znajduje się ratusz oraz opera. 

Pałac Papieży.
Plac przed Pałacem Papieży (zwróćcie uwagę na słonia!)
Ratusz
Taki oto mur otacza całe stare miasto
A pod koniec wycieczki Elwira kupiła kasztany i miałam pierwszy raz okazję je spróbować. Muszę przyznać, że smakują dość specyficznie, ale mi głodnej i zmęczonej po całym dniu chodzenia nawet całkiem smakowały, Szczególnie, że były cieplutkie :) I ze smakiem kasztanów (no dobra kasztanów, a potem ciastek ;) zapadłam w autobusie powrotnym w cudowny sen, gdyż po prostu padałam z nóg.

W związku z wycieczką słówko na dziś to: les remparts (czyt. le rąpar) - mury obronne.

niedziela, 24 października 2010

Niedziela po polsku.

Niedzielę spędziliśmy w polskim gronie. Wybraliśmy się z Elwirą i jej dwiema koleżankami z akademika na pchli targ, o którym Elwira dowiedziała się z internetu. Okazało się, że odbywa się on co tydzień na placu koło autostrady, w sumie całkiem blisko akademika Elwiry. Francuzi podobno lubią takie miejsca i chętnie sobie oglądają różne starocie w poszukiwaniu czegoś interesującego. Choć dziś nie było na targu ani zbyt wielu sprzedających, ani kupujących (ale nigdy nie byłam tu w Aix na takim targu więc ciężko mi powiedzieć, jak jest zazwyczaj). My z Elwirą za główny cel poszukiwań obrałyśmy swetry - trzeba być przygotowanym, jakby zrobiło się jeszcze chłodniej. Łukasz rozglądał się za jakimś komiksem, ale niestety żadnego ciekawego nie było. Na szczęście ze swetrami było lepiej. Udało mi się nabyć dwa, całkiem fajne i w bardzo zachęcających cenach - 1,6 i 2 euro :) Nawet tani polski lumpeks się przy tym chowa ;) A Elwira to już w ogóle dopadła promocję cenową i kupiła dwa swetry za 1 €. Także spacer przyjemny, a zakupy udane :)

Później poszliśmy do akademika obejrzeć nowy pokój Elwiry (który zresztą wygląda dokładnie tak samo jak poprzedni, tylko jest trochę czystszy. No i ma lepszy widok z okna.). Elwira nas ugościła, posiedzieliśmy, pogadaliśmy a potem się rozeszliśmy - dziewczyny do parku, my do domu, a Elwira nigdzie się nie musiała wybierać, bo już była u siebie. 

Żeby nie było tak polsko, to wieczorem obejrzeliśmy sobie "Taxi 3", żeby choć trochę francuskiego posłuchać :) 

W takim razie w cyklu francuski wieczorową porą - le marché aux puces (czyt. le marsze o puk) - czyli właśnie pchli targ.
Dobranocki!

środa, 20 października 2010

Jesienny park.

Dziś wybraliśmy się na spacer do pobliskiego parku. Trzeba się w końcu, mimo choroby, trochę dotlenić, płuca przewietrzyć :) Słoneczko zachęcająco świeciło, ale niestety wiał mistral. Ale posiedzieliśmy trochę na słońcu, popatrzyliśmy na niebieskie niebo i było bardzo przyjemnie.





Aha. Co do francuskiej służby zdrowia, to doczytałam, że kasa chorych refunduje 70% ustalonej kwoty za wizytę u lekarza. Czyli w przypadku lekarza ogólnego 70% z 22 euro, a w przypadku specjalisty 70% z 25 euro. Ale jest możliwość wykupienia dodatkowego ubezpieczenia, które pokrywa pozostałe 30% (i podobno tak właśnie większość Francuzów robi). Co do leków to wielkość refundacji zależy od leku, nawet mają one różne naklejki-etykietki (w różnych kolorach), w zależności od wielkości refundacji. 
To tyle z cyklu - informacje praktyczne dla wyjeżdżających do Francji ;) 

Ooo! Muszę Wam w końcu zamieścić jakieś słówko o fajnym brzmieniu. To może: le mouchoir (czyt. le muszłar) - chusteczka.

Bon soirée!
 

wtorek, 19 października 2010

Poznajemy francuską służbę zdrowia.

Mój nieustający od tygodnia męczący kaszel nie dawał za wygraną, więc zmęczona tym całym chorowaniem i nieprzespanymi nocami, postanowiłam udać się w końcu tam, gdzie chorzy ludzie udawać się powinni po poradę i po receptę, czyli do doktora :) 

W związku z tym przyszło nam dowiedzieć się, jak to się w tym kraju wszystko odbywa. Po internetowym zgłębieniu tematu, wyszło na to, że wystarczy po prostu znaleźć lekarza, który mnie przyjmie, ponieważ i tak będę musiała lekarzowi zapłacić (a ponieważ nie jestem ubezpieczona ani we Francji ani w Polsce to nikt mi tego nie zrefunduje). Przy okazji okazało się, że mają tu 2 rodzaje lekarzy (mowa o takich lekarzach ogólnych, pierwszego kontaktu, bo w specjalistów się nie zagłębiałam i mam nadzieję, że wcale mi to nie będzie potrzebne). I tak oto jedni lekarze, typu pierwszego kasują za wizytę dokładnie taką stawkę jaka jest odgórnie ustalona i możliwa do zrefundowania przez kasę chorych (będę używać polskich terminów, bo nie wiem aż tak dokładnie jak to tu u nich działa i jak się nazywa). Natomiast lekarze drugiego typu ustalają swoje stawki sami (ale jak wyczytałam na necie, informacja o tym, powinna być wywieszona w poczekalni u lekarza. Poza tym na stronie ichniego odpowiednika NFZtu można znaleźć informacje o tym, jakiego typu jest każdy lekarz). 

Dla przykładu, standardowy koszt porady u lekarza ogólnego (czyli kwota jaką może zapłacić za nas NFZ) to 22 €.  I tyle też zapłacimy u lekarza pierwszego typu. Lecz jeśli udalibyśmy się do lekarza drugiego typu, który skasowałby nas za wizytę dajmy na to 35 €, to NFZ i tak może nam zwrócić to ustalone 22 €. 

Ja postanowiłam oczywiście udać się do lekarza z pierwszego gatunku, by przynajmniej wiedzieć, ile mi przyjdzie zapłacić za to spotkanie. Znaleźliśmy na necie jakaś przychodnię,w samym centrum miasta, którą polecał pewien Amerykanin na swojej stronie i internetowej (na której opisywał życie w Aix). Poszliśmy więc do przychodni, która wyglądała całkiem zwyczajnie, jak nasze polskie. Jedyna różnica była taka, że mimo, że byliśmy tam ok 12.00 to okazało się, że lekarz może mnie przyjąć dzisiaj i zostałam umówiona na 15.00. 

Wizyta przebiegła całkiem sprawnie, na szczęście pani doktor znała angielski, więc jak zwykle wyszło, że rozmowa przebiegała trochę w jednym, a trochę w drugim języku. Opowiedziałam pani o moim choróbsku, zostałam osłuchana, obejrzana i dostałam receptę na antybiotyk i syrop. Leki od razu zakupiłam i rozpoczęłam kurację. 

I tak oto wygląda wizyta u lekarza we Francji, dla osoby nie posiadającej Carte Vitale - która jest poświadczeniem posiadania ubezpieczenia zdrowotnego we Francji. W aptece, gdy wykupowałam receptę zostałam o nią zapytana, ponieważ leki tutaj też są refundowane (niektóre nawet w całości!). Wygląda więc na to, że gdy ma się Carte Vitale to od razu w aptece po prostu płaci się mniej lub bierze leki za free :) Być może tak samo jest z wizytą u lekarza (tego za 22 euraki, mogłaby ona wtedy przebiegać bezgotówkowo). 

I to tyle co na ten moment, wiemy o francuskiej służbie zdrowia. Miejmy nadzieję, że francuskie leki podziałają na oporną bakterię i poczuję się wkrótce jak nowo-narodzona.
To w takim razie słówko na dziś: la santé (czyt. la sante)- zdrowie (które mam nadzieję, już wkrótce odzyskać).

poniedziałek, 18 października 2010

Zaczynają grzać!!!

Dziś nadszedł tak wyczekiwany przez nas moment. Wróciłam właśnie z pralni, gdzie próbowałam wieczorem dosuszyć nasze ubrania  (bo niestety nie jest już tak ciepło, żeby wszystko zdążyło wyschnąć w czasie, gdy słońce ogrzewa nasz pokój). I wydało mi się, że jest u nas jakoś podejrzanie nie zimno. Nie mogę powiedzieć, żeby było ciepło, po prostu odczuwalny stał się brak wybitnie mroźnego powietrza, obecny ostatnio wieczorami w naszym domu. Z nadzieją w sercu podeszłam do kaloryfera i ... (o taaaak!) okazało się, że jest on jakby troszkę cieplejszy! Zaczęło się! Koniec epoki lodowcowej! :) Mam nadzieję, że już wkrótce rury rozgrzeją się do czerwoności i ciepłe powietrze wypełni nasz pokój :)
Tak się chciałam tylko z Wami podzielić moją radością i nadzieją na cieplejsze jutro :) 

Buziaki!!

niedziela, 17 października 2010

Niesłusznie oskarżeni, czyli sąsiedzkie anonimy.

Niedziela upływała nam spokojnie. Jako, że mnie dalej męczy kaszel, nigdzie się nie wybieraliśmy. Odwiedziła nas Elwira, posiedzieliśmy, pogadaliśmy. Potem Elwira poszła do siebie, a ja po jakimś czasie postanowiłam wziąć się za gotowanie obiadu.

Idę do kuchni, patrzę, a pod drzwiami leży jakaś kartka. A na kartce jest napisane „Proszę respektować spokój waszych sąsiadów w niedziele!!!”. Tak oto zostaliśmy oskarżeni o zakłócanie spokoju, choć oczywiście jesteśmy spokojni i cisi. No może ja kaszlę jak gruźlik, ale ciężko oskarżać kogoś o zakłócanie spokoju kaszlem, tak myślę :). Zapewne kartka odnosi się do naszego sąsiada z góry, który od jakiegoś już czasu, codziennie się tłucze, wierci, kombinuje, jakby miał nieustający remont. Choć nie wiem, ile można remontować 25m2. Niestety osoba posądzająca nas o te hałasy pozostała anonimowa, więc nie możemy jej wskazać prawdziwego sprawcy hałasów. Nad czym ubolewam, bo nie lubię jak się mnie oskarża niesłusznie.

I tak to wygląda, jeśli chodzi o nasze kontakty z sąsiadami :)
Choć ja już nawet kiedyś odbyłam krótką pogawędkę z jednym z sąsiadów. Ale wtedy też nie wyszło najlepiej … Szliśmy właśnie do Urzędu Pracy na spotkanie, Łukasz czekał już na mnie pod blokiem. Ja przekręciłam klucz w zamku i już byłam gotowa, by zbiegać po schodach, gdy na klatce pojawił się sąsiad. Młody, niski o ciemnej barwie skóry (jak to będzie poprawie politycznie? Afrofrancuz? ;) ). Przywitaliśmy się „bon jour’em”, ja się ładnie uśmiechnęłam, żeby nie było, że niesympatyczna sąsiadka, ale chciałam już lecieć (trochę się spieszyliśmy). Ale sąsiada wzięło na poznawanie nowej lokatorki. Przedstawiliśmy się sobie, on mi powtarzał swoje imię (którego i tak nie mogłam sobie przypomnieć już po wyjściu z klatki, bo z niczym mi się nie kojarzyło i od razu miałam wizję, że jak go znów spotkam, i nawet jakimś cudem odróżnię od innych sąsiadów, to on mi powie „bon jour Monika” a ja „bon jour eeeee”). I się mnie sąsiad spytał, co tu robię. Więc pomyślałam sobie - dobra powiem mu, że się francuskiego uczę, będzie git i da mi spokój. Tak też uczyniłam. Ale sąsiad tak łatwo nie odpuścił. A gdzie się w takim razie uczę – na uniwerku? Na kursie? Studentką jestem? To coś zaczęłam kręcić, że dopiero szukam kursu, coś tam, coś tam… Oczywiście już wtedy rozmawialiśmy po angielsku, bo dość szybko wyszło, że po francusku nie da rady (sąsiad nie omieszkał mi przy okazji poradzić, że skoro jestem we Francji to dobrze by było, żebym jednak się francuskiego dobrze nauczyła – dobre rady zawsze w cenie:). Sąsiad był wszystkiego bardzo ciekawy, a ja zagubiona w moich krętactwach – ale co miałam mu powiedzieć? Że jestem Polką, która nie zna zbytnio francuskiego, ale mimo wszystko zabrałam się z kraju, przybyłam na południe Francji i szukam pracy? I niestety wyszło, że nie dość, że nie jestem bardzo rozmowna i zainteresowana nowopoznanym sąsiadem, to do tego coś kręcę … ech :)

Na koniec jeszcze update pogodowy - w naszej rajskiej Prowansji zrobiło się dość chłodno. I choć w ciągu dnia świeci słońce i jest około 17-19 stopni, to gdy słońce nie świeci robi się zimnawo. Najgorsze jednak jest to, że zimno jest w mieszkaniu, a niestety jeszcze tu nie grzeją (i jak donosi Elwira, którą prosiłam o podpytanie polskich znajomych jak to jest z grzaniem, nie będą grzali jeszcze długo, długo. Choć oczywiście ja mam nadzieję, że jednak zaczną wcześniej niż pod koniec listopada). Nie mogę tego pojąc, bo skoro tu jest tak ciepło latem, to jak to jest możliwe, że nie grzeją na jesień? Nie zimno im? To przecież u nas już grzeją czasem od września.

To jak już przy tym jesteśmy to na dobranoc: le chauffage (czyt. le szofaż) - ogrzewanie.

Trzymajcie się ciepło!

piątek, 15 października 2010

Na zachodzie bez zmian.

Dziś tylko krótki post, żebyście wiedzieli, że żyjemy. Niestety nie mogę dodać "i mamy się dobrze". Choć Łukasz ma się już całkiem w porządku. Obawiam się jednak, ze najlepiej ma się moje choróbsko. Rośnie w siłę i potęgę i popisuje się różnymi objawami. Ale nie martwcie się, nie dam się.

Mam zamiar w przyszłym tygodniu stanąć na nogi, opuścić nasze 25 m2 i ruszyć w świat i przeżywać francuskie przygody, które będę Wam tu pięknie opisywać.Także niech ja tylko ozdrowieje ... ;)

A to może jeszcze z cyklu "uczmy się francuskiego wraz z emigrantami", słówko bardzo mi obecnie bliski: la toux (czyt. la tu) - kaszel.

poniedziałek, 11 października 2010

Dwa miesiące na francuskiej ziemi.

Dwa miesiące temu o tej porze dojechaliśmy do dworca Saint Charles w Marsylii rozpoczynając naszą francuską przygodę :) Wtedy nie mogliśmy jeszcze wiedzieć, co nas tu czeka, w tym kraju samogłosek i ludzi mówiących z zawrotną prędkością. 

Spodziewaliśmy się na pewno, że jednak łatwiej będzie pokonać barierę językową i że szybciej nam pójdzie znalezienie pracy. Mimo trudności nie poddajemy się jednak i dalej mamy nadzieję :) Choć nie łatwo o optymizm, gdy od tygodnia zmagamy się z jakąś francuską zarazą, która męczy nas suchym kaszlem i która trzyma nas w domu w oparach czosnku ;) A żeby więcej się działo ja nabawiłam się jakiejś kontuzji barku - na szczęście mają tu Voltaren, i jest już ze mną zdecydowanie lepiej. A do tego wczoraj i dziś padało. I jeszcze Łukasz ciągle mnie ogrywa w Go ... 

Hmmm jak tak o tym piszę, to chyba nie wygląda to najlepiej. Jednak nie dajcie się zwieść. Gdybyśmy byli zdrowi, to pewnie byśmy uczcili te nasze dwa miesiące przygód francuskim winem, ale w obecnej sytuacji pozostaje nam, co najwyżej, łyknąć sobie Amolu ;) Dlatego też może to lepiej Wy wypijcie za nasze zdrowie i powodzenie :)

Ha! Żeby jednak było weselej wstawiam Wam kompromitujący mnie filmik z pola, który na pewno wprawi Was w dobre humory :) 



A na zakończenie również wesołe słówko, zdawałoby się, że prawie jak nasze polskie, jednak jego francuskie brzmienie dodaje mu uroku: l'ananas (czyt. lanana) - stary dobry ananas oczywiście :)
Nanana dobrej nocki!

piątek, 8 października 2010

Chory post.

I stało się. Mimo podjętych przeze mnie trudów kurowania Łukasza i chronienia siebie, za pomocą czosnku, cebuli, witaminy C, herbatek z cytryną, aspiryny i gorącego mleka, nie udało się wygrać z zarazkiem i teraz oboje jesteśmy chorzy. Znaczy Łukasz ma się już lepiej, a ja też nie jestem umierająca, ale oboje mamy się zdecydowanie niewyraźnie. Siedzimy więc w domu i próbujemy walczyć z prowansalskim przeziębieniem. Nie wiem skąd ono się przypałętało, ale mam nadzieję, że wkrótce odpuści. A mieliśmy już taki ładny plan, by jutro, wraz z Elwirą, wybrać się na wycieczkę do Toulon'u. Ale niestety zwiedzanie musi poczekać :(  

Jeśli zaś chodzi o sprawy związane z pracą to tak - na wtorkowe testy do fabryki czekoladek nie poszliśmy. Stwierdziliśmy, że skoro i tak nie mielibyśmy jak się dostać do pracy na 6.00 rano, to szkoda naszego i pań z urzędu pracy czasu.
Dziś natomiast zadzwoniła do mnie pani z jakiegoś sklepu. I prawie byśmy się umówiły na rozmowę. Ale w pewnym momencie pani się mnie spytała, czy ja mówię biegle po francusku. Musiałam więc przyznać, że nie, bo przecież słyszała, że ledwo się wysławiam. A że okazało się, że ja tam aplikowałam na kasjerkę (nie pamiętam jakoś tego, ale mogło się to zdarzyć, w przypływie optymizmu ;) to pani mi grzecznie i miło wytłumaczyła, że jednak na kasie trzeba z ludźmi rozmawiać. Nie mogłam się z nią nie zgodzić :) I w ten sposób moja kariera kasjerki skończyła się nim się zaczęła :) Ale niestety prawda jest okrutna - nie poradziłabym sobie. Sporo czasu musi jeszcze minąć nim ten język przestanie być dla mnie tak obcy :) 

A problem z językiem francuskim, moim skromnym zdaniem, jest taki, iż oni używają zbyt wielu samogłosek w stosunku do spółgłosek. W ogóle traktują te spółgłoski tak po macoszemu. Na końcu wyrazu - to nie czytamy, pfff. Albo takie bogu ducha winne "h"? Po co to komu - niech będzie nieme. A do tego mówmy szybko i łączmy wyrazy w jedną wielką zbitkę składającą się głównie z "ą" oraz "ę". I nie zapominajmy by było przynajmniej kilka sposobów na przeczytanie, ot takiego na przykład, zwykłego zdawałoby się "e". I przepis na francuski gotowy :) I przyjeżdża potem taki Polak, który całe życie słyszy słowa zawierające dużo spółgłosek (które na dodatek czyta się zupełnie oddzielnie od pozostałych słów w zdaniu), takie na przykład: groszek, kłódka czy kubeczek. I pełen nadziei idzie na rozmowę kwalifikacyjną i pełen dobrych chęci chce nawet powiedzieć, że przyszedł "pour un entretien" (czyt. pur ę ętretię, gdzie przynajmniej z dwa "ę" czyta się inaczej), ale zawiesza się przy którymś "ę" i tyle z dobrego pierwszego wrażenia (wszelkie podobieństwo do rzeczywistych osób i zdarzeń nie jest przypadkowe ;). Ale staramy się być dzielni w tym samogłoskowym świecie. Choć nie jest to łatwe, szczególnie gdy taki Polak po raz kolejny idzie do pobliskiej piekarni i po raz kolejny mówi "poproszę jedną/dwie bagietki", a sprzedawczyni po raz kolejny pyta "ile?" (oczywiście wszelkie podobieństwo do rzeczywistych osób i zdarzeń nie jest przypadkowe :))).

Skoro już jesteśmy chorzy, to na dobranoc: la maladie (czyt. la maladi) - choroba.
Ale wszystkim Wam oczywiście życzymy dużo zdrowia :) Pa!

wtorek, 5 października 2010

Nihil novi. Może oprócz bakłażana.

Od poniedziałku kontynuujemy poszukiwania pracy przez portal tutejszego urzędu pracy. A ponieważ nie mamy żadnych umówionych spotkań w sprawie pracy, więc musimy ostro aplikować.

Łukasz dalej się kuruje i mamy nadzieję, że już jutro poczuje się całkiem dobrze, bo jak na razie przeziębienie nie przeszło. Na szczęście ja, jako dobra żona, kuruję go czosnkiem i herbatą z cytryną, więc powinien wyzdrowieć lada dzień :)

Jako, że nie za wiele się u nas ostatnio dzieję, więc napisze Wam o bakłażanie :) Muszę Wam powiedzieć, że zachwyca mnie to warzywo swym wyglądem :) Oczywiście pewnie i w Polsce można go spokojnie kupić, ale ja nigdy tego nie zrobiłam. A tutaj bakłażany leżące na targach i w marketach, takie ciemne i lśniące, po prostu mnie urzekły. I postanowiłam koniecznie nabyć jednego dla nas :) Tak też uczyniłam przed kilkoma dniami. A wczoraj przyrządziłam z niego coś w rodzaju leczo i wszystkim smakowało (wszystkim to znaczy nam i Elwirze, bo się załapała na degustację mego eksperymentu). Także warzywo nie tylko piękne, ale i użyteczne. I można z niego śmiało zrobić coś dobrego.

Piszę o warzywach, chyba nie jest dobrze ;) To może ja już zakończę tworzenie na dziś. Trzymajcie kciuki mocniej, to może nam się trafią jakieś spotkania w sprawie pracy wkrótce ;)

To w takim razie na dobranoc: l'aubergine (czyt. loberżin) - bohater dzisiejszego posta - bakłażan :)

niedziela, 3 października 2010

Góra Świętej Wiktorii zdobyta!

Na nadzielę zaplanowaliśmy sobie wycieczkę górską. Naszym celem było dotarcie do Krzyża Prowansji (Croix de Provence), który znajduje się na górze Świętej Wiktorii. Nie w najwyższym jej punkcie (którym jest Pic des mouches - 1 011 m n.p.m.), lecz na 946 m n.p.m.

Niestety rano Łukasz czuł się kiepsko, najwidoczniej gdzieś się przeziębił, więc nie mógł wyruszyć w góry, szczególnie że wiał dziś mistral (dochodzący w porywach do 85 km/h). Łukasz został więc w domu, by się kurować, a my z Elwirą wyruszyłyśmy zdobywać górę.

Dojechałyśmy autobusem w okolice tamy Bimont i stamtąd ruszyłyśmy w górę. Droga była stroma, kamienista, a wiatr utrudniał pięcie się w górę. Podejście było ciężkie i męczące (myślałam, że ducha wyzionę), ale w końcu dotarłyśmy do Prieuré - starych zabudowań zakonnych, które obecnie pełnią rolę schroniska. Nie takiego schroniska z herbatą i pierożkami, jak zazwyczaj u nas w górach. Tam jest po prostu sala w której są takie jakby półki od ściany do ściany, na których można spać. Jest też kominek, stół i ławy. A na dziedzińcu jest studnia, z której można sobie wypompować wodę (jeśli chodzi o szczególne wygody, to nieopodal jest toaleta). Na terenie zabudowań klasztornych znajduje się też kapliczka.

Po kolejnych 15 minutach wspinaczki dotarłyśmy na szczyt góry, pod sam Croix de Provence. Na górze wiał strasznie silny wiatr, ledwo się można było poruszać. A strach spadać z takiej wysokości :) Widoki z góry bardzo ładne, niestety dziś widoczność nie była idealna i horyzont był jakby lekko zamglony.

Zresztą,zobaczcie sami:

Jezioro Bimont
W drodze na szczyt - w oddali widać cel naszej wycieczki
Spora część trasy już pokonana
Walka z wiatrem na szczycie
Pod samym krzyżem Prowansji
A oto i Croix de Provence w całej okazałości
Spojrzenie prawie z samego szczytu (widoczne Prieuré)

Wejście do Prieuré
Słówko od padniętej górzystki: l'excursion (czyt. lekskursją) - czyli wycieczka.

piątek, 1 października 2010

Piątek pełen wrażeń :)

Mieliśmy trochę planów na dziś, ale kto by pomyślał, że aż tyle będzie się działo :)

Poranek w fabryce czekoladek. 
Na 9.00 stawiliśmy się dziś w Puyricard, z nadzieją w sercach, że oto już za chwilę zostaniemy przyjęci do fabryki czekoladek. Jakże błędne były nasze założenia! Na spotkanie przybyło około 20-30 osób (lecz nie było to wcale zbyt wiele, gdyż w sezonie przedświątecznym w fabryce potrzebnych jest około 200 dodatkowych pracowników sezonowych).

Przywitał nas miły pan w garniturze oraz panie z tutejszego urzędu pracy (które organizują tę rekrutację). Wyświetlono nam film o fabryce, o różnych pięknych, smakowitych czekoladkach jakie są tu produkowane, o zbiorach owoców kakaowca - jednym słowem jak to wszystko wygląda w tym słodkim interesie. Później pan pod krawatem przystąpił do prezentacji zapotrzebowania fabryki na pracowników sezonowych przed grudniem (na szczęście była również prezentacja w Power Poincie, która ułatwiała nam zrozumienie, o czym jest mowa). W pewnym momencie prezentacji pan zaznaczył, że bez samochodu to raczej się nie da u nich pracować, bo nie ma możliwości dojechać tam autobusem (a pierwsza zmiana zaczyna się już o 6.00). Ale to jeszcze nic, bo za chwilę pani z urzędu pracy opowiedziała o procedurze rekrutacji. Okazało się, że jeśli ktoś jest chętny, to zostaje zapisany na przyszły tydzień na testy! A po testach jest jeszcze rozmowa w fabryce! W ogóle się nie spodziewaliśmy takiej skomplikowanej rekrutacji. Wspomniane testy trwają około 2,5 godziny i składają się z czterech części, dotyczących: rozumienia poleceń, zdolności manualnych, wydajności w pracy jednostajnej i współpracy w grupie. Wszystko fajnie, ale jak to przejść po francusku?!? I wtedy nadszedł moment decyzji, bo albo się trzeba było zapisać na te testy albo zrezygnować. Mimo braku samochodu i jeszcze większych braków w rozumieniu francuskiej mowy zapisaliśmy się na testy we wtorek. Oczywiście z myślą, że najwyżej po prostu nie pójdziemy, żeby się totalnie nie wygłupić. Czy się w końcu zdecydujemy, to się okaże.

Przerażająca pralnia.
Mimo rozczarowania, że jednak nie przyjęli nas od razu, my z Łukaszem nie traciliśmy nadziei, bo na 13.00 mieliśmy jeszcze jedno spotkanie w sprawie pracy - w pralni przemysłowej (tzn. Elwira też nie traciła, ale ona po prostu nie szła z nami na to spotkanie). Wybraliśmy się więc na przedmieścia (tym razem dokładnie po drugiej stronie miasta, czyli na południu), bo pralnia ta znajduje się na obszarze przemysłowym pod Aix. Zastanawialiśmy się, co właściwie mielibyśmy robić w tej pralni (a że aplikowaliśmy dawno temu, to nie mogliśmy tego nawet sprawdzić w ogłoszeniu, które już zniknęło), ale już wkrótce mieliśmy się tego dowiedzieć.

Dotarliśmy na miejsce i zostaliśmy poproszeni, by zaczekać. Więc zaczęliśmy się rozglądać po korytarzu koło biur. A tam na tablicy o bezpieczeństwie w pracy ogłoszenie: ostatni wypadek z przestojem w pracy: 3 sierpnia! Wow, czyli już prawie dwa miesiące bez wypadku - budujące ;) Ale to nie wszystko. Był też konkurs na brak wypadku! Polega on na tym, że wszyscy pracownicy są podzieleni na grupy 10-15 osobowe. Jeśli w danej grupie nie zdarzy się wypadek przez miesiąc, grupa coś wygrywa. Ale to jeszcze nic! Jeśli nie zdarzy się w danej grupie wypadek przez cały okres trwania konkursu, każda osoba z grupy dostanie prezent! Czad!! :) Była też jakaś rycina w stylu w razie wypadku/intoksykacji włącz alarm -> pomagaj ofierze -> wyłącz maszyny. Wyczytaliśmy też, że pracuje się tu także w nocy.

Nie wyglądało to wszystko zbyt zachęcająco, ale jak już przyszliśmy to postanowiliśmy zobaczyć, co nam tu zostanie powiedziane. W czasie, gdy my czytaliśmy o wypadkach pojawiły się jeszcze dwie osoby i za chwilę wszyscy zostaliśmy zaproszeni do małej salki. Przywitała na kobieta, która zaprosiła nas na to spotkanie i poinformowała nas, że najpierw obejrzymy krótki film o ich firmie, a później będą indywidualne rozmowy z kierownikiem produkcji. W filmie pokazane były różne zawody, dostawca prania, sprzedawcy czy obsługa klienta, ale nas najbardziej interesowała praca na terenie pralni, gdyż stanowisko na które się zgłosiliśmy to pracownik produkcji w pralni przemysłowej. I w końcu zobaczyliśmy co moglibyśmy tu robić. Wypakowywać brudne pranie z worów, zanosić do pralek, sortować, wrzucać do jakichś pojemników, wieszać prześcieradła na jakiś wielkich dziwnych urządzeniach, stać przy małych maglach nawijających jakieś strasznie długie tkaniny. Różne różności, ale wrażenie mieliśmy oboje jedno i to samo - wszędzie były wielkie maszyny, które wyglądały jakby mogły być przyczyną niejednego wypadku przy pracy :) Jakoś ciężko nam było sobie wyobrazić, że nadążymy wieszać te prześcieradła, albo nadzorować ten magiel. Już mieliśmy wizję, jak różne części naszych ciał się w coś zawijają, wkręcają, o coś zahaczają itd. Po filmie przyszła kobieta i zabrała dwie pozostałe osoby na rozmowy, a nam dała do wypełnienia formularze (bo my ich jeszcze nie wypełniliśmy). I wyszła. Zaczęliśmy je wypełniać, ale ogarniały nas jeszcze większe wątpliwości niż gdy czytaliśmy o tych wypadkach. I uznaliśmy, że wcale nie chcemy tu pracować. Łukasz stwierdził więc, że wychodzimy. Ja oczywiście chciałam wszystko ładnie załatwić, pożegnać się i się wytłumaczyć (co prawda, nie wiem jak bym to miała zrobić po francusku). Ale zaczęliśmy się już powoli kierować ku wyjściu, a że nigdzie nie spotkaliśmy kobiety prowadzącej spotkanie, więc ogólnie wyszło, że zwialiśmy z rekrutacji :))) Uśmialiśmy się na całego, ta kobieta nawet do nas dzwoniła, ale mi było głupio i nie wiedziałam co mam jej powiedzieć, więc nie odebrałam. Po opuszczeniu strasznej pralni humory wybitnie nam dopisywały - w końcu nie często człowiek ma okazje uciekać w czasie rozmowy o pracę.

Akademik wieczorową porą.
Po tych wszystkich przygodach rekrutacyjnych przeprowadzaliśmy Elwirę do jej nowego pokoju, wynajętego od Eli w jednym z akademików. Przespacerowaliśmy się przez spory kawałek miasta z  tobołami Elwiry i zobaczyliśmy jak wygląda francuski akademik (który właściwie niczym się nie różni od tych polskich, no może tylko tym, że pokój jest jednoosobowy, ale standard typowy akademikowy - przynajmniej ten który widzieliśmy tak wyglądał). Opiliśmy przeprowadzkę winkiem, przyszła też Ela, posiedzieliśmy, pogadaliśmy ale trzeba było się zbierać, bo przez ostatnie trzy dni wstawaliśmy bardzo wcześnie, a i polne zmęczenie trzeba w końcu odespać. A jutro trzeba dalej pracy szukać, skoro jak na razie nic się nie udało załatwić. 

Słówko na dziś to oczywiście: l'évasion (czyt. lewazją) - ucieczka ;)