wtorek, 28 czerwca 2011

Tydzień pełen wrażeń.

Jako osoba bezrobotna mam teraz możliwość korzystać z atrakcji kulturalnych, których w ostatnim czasie nie brakowało. Zaczęło się we wtorek, w pierwszy dzień lata, który jest jednocześnie Świętem Muzyki (Fête de la Musique). Z tej okazji, na scenie ustawionej na głównej ulicy, odbywały się koncerty finalistów konkursu Class'Eurock, czyli młodych rockowych (i około rockowych) grup muzycznych. Na tej imprezie występować miał nawet zespół z Gdańska. Niestety nie miałam okazji go usłyszeć - podejrzewam, że występował na początku (który miał miejsce o godzinie 18:00, ja natomiast dotarłam tam około 19:00). Oprócz finalistów występujących na scenie, mnóstwo innych zespołów oraz DJ'ów grało na chodnikach wzdłuż całej ulicy Cours Mirabeau oraz w kilku innych punktach starego miasta. Ja jednak głównie skupiłam się na występach na scenie, które tak mnie wciągnęły, że zastała mnie tam północ (o której to Łukasz planowo kończy pracę, więc jeszcze się razem przespacerowaliśmy przez bawiące się na głównej ulicy tłumy i wróciliśmy do domu). 

Dwa dni później, 23 czerwca, pod największą fontanną w mieście ,odbyła się kolejna impreza plenerowa: Feux de la Saint-Jean, czyli Ognie Świętego Jana. Były pokazy tańców prowansalskich, przemówienia jakiś lokalnych ważnych osobistości, które następnie wzięły płonące pochodnie, okrążyły czterokrotnie wielki stos gałęzi i ostatecznie podpaliły go. Ogień wystrzelił w górę i pięknie płonął. Gdy się już zmniejszył, i policja pozwoliła widzom się zbliżyć, znów zaczęły się tańce przy prowansalskiej muzyce, z tym, że teraz do przebranych prowansalskich tancerzy dołączyła publiczność. Na tej imprezie także dotrwałam do północy, w związku z czym spotkałam Łukasza i razem poszliśmy do domu. 

Prowansalscy tancerze w akcji
A oto i płonący stos:

I ja tam byłam (choć na fontannie nie tańczyłam)
W niedzielę, zgodnie z naszą "prowansalską tradycją" wybraliśmy się nad morze. Do kolejnego miasteczka na trasie pociągu jadącego wzdłuż Côte Bleue - tym razem było to: Ensuès-la-Redonne. W związku z tym, że jest to malutka miejscowość, większość czasu spędziliśmy na plaży, w pełnym słońcu, czego skutkiem była czerwona, piekąca opalenizna. Upał był tak niemiłosierny, że mimo tego, że woda była naprawdę zimna nawet ja skusiłam się na morską kąpiel - moją pierwszą w tym roku (Łukasz pływał już wcześniej, choć tym razem pierwszy raz miał okazję oglądać podwodne skały i rybki, dzięki zakupionej ostatnio masce i rurce).

Pomiędzy wiaduktami kolejowymi znajduje się stacja Ensuès-la-Redonne


W oddali widoczne zabudowania Marsylii





A teraz kończę, bo dziś wieczorem wybieram się na Cours Mirabeau gdzie, z okazji rozpoczynającego się wkrótce festiwalu muzyki klasycznej, odbędzie się koncert, na którym zostaną zagrane wybrane utwory z opery La Traviata. Spacerując w czasie dnia po centrum miasta widziałam, że pod sceną rozstawionych zostało wiele rzędów plastikowych krzesełek, mam więc cichą nadzieję, że uda mi się załapać na jedno z nich.
Miłego wieczoru!

niedziela, 19 czerwca 2011

Kwiaciarnia z polskim akcentem.

Mogę już Wam zdradzić, że ostatnie dwa dni spędziłam w kwiaciarni. Dzięki szefowi Łukasza właściciel sieci kwiaciarni zaprosił mnie na dwa dni, żeby zobaczyć co potrafię (choć tak naprawdę to nie do końca wiem, czy oni w ogóle tam kogoś potrzebowali, czy tylko kazali mi przyjść ze względu na Jean-Luc'a). A tak się przy tym składa, że kierowniczką jednej z tych kwiaciarni jest Polka, więc to w jej kwiaciarni spędziłam piątek i sobotę. Nietsety okazało się, że nie znajdę tam zatrudnienia, ze względu na zbyt niski poziom języka oraz zbyt małe umiejętności florystyczne. Cóż, trudno się mówi. Ja i tak mam satysfakcję z tego, że w sobotę sprzedały się 2 zrobione przeze mnie bukiety (więc może jednak nie jest tak źle z tymi moimi umiejętnościami :).

A dziś czekam na powrót Łukasza, który to od wczoraj przemierza Europę, by wrócić do naszego eksłańskiego domu. Wkrótce powinien dotrzeć do Marsylii, a potem już tylko półgodzinki i będzie w Aix.

Miłego niedzielnego wieczoru Wam życzę.

środa, 15 czerwca 2011

O słodkie bezrobocie :)

W sobotę był mój ostatni dzień pracy w Ze Bistro. W końcu zakończyłam swoją karierę sprzątaczko-zmywaczki, co bardzo mnie cieszy, bo naprawdę już byłam tą pracą zmęczona. Choć muszę też przyznać, że trochę się przywiązałam do miejsca i ludzi, pewnie dlatego, że spędzałam tam tyle czasu, bo najczęściej wcale nie było tam zbyt kolorowo.

Na bezrobociu czuję się wspaniale - w końcu mogę się wyspać i odpocząć. I nic nie muszę. Tym bardziej, że w tym samym czasie zaczął się urlop Łukasza i zostałam na tydzień słomianą wdową, bo Łukasz pojechał do Polski - pierwszy raz od czasu naszego przyjazdu tutaj. W związku z tym od niedzieli, kiedy to "wsadziłam" Męża do autokaru jadącego z Marsylii do Polski, obijam się na całego - cudowne uczucie, polecam :).

Jednak ta piękna beztroska nie może trwać wiecznie i już w piątek i w sobotę idę na próbne dni w pewne miejsce (nic Wam na razie nie zdradzę, żeby nie zapeszyć), gdzie polecił mnie szef Łukasza - który to chyba bardziej jest zaangażowany w szukanie pracy dla mnie niż ja sama :). Trzymajcie więc kciuki. Zobaczymy, co to z tego będzie. Jeśli nic, będę się musiała od przyszłego tygodnia wziąć ostro za szukanie pracy. A tymczasem odpoczywam, ale należy mi się po 7 miesiącach ciężkiej harówki.
Pozdrawiam Was serdecznie!

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Pora deszczowa, czyli zelżały upały.

Pogoda pozwala nam ostatnio odpocząć od upałów. Od kilku dni jest szaro, buro, burzowo i prawie cały czas pada. Jesień w pełni. Miejmy nadzieję, że wypada się przynajmniej na kolejny miesiąc :). 

Ja jednak żyję głównie tym, że został mi już tylko tydzień pracy i koniec mojej przygody z Ze Bistro. Muszę przyznać, że jak do tej pory była to najcięższa praca jaką wykonywałam i już nie mogę się doczekać 12 czerwca, kiedy to będę miała za sobą ten ciężki czas. Choć na pewno było to również ciekawe doświadczenie - obserwacja pracy w kuchni, czasem nawet jakaś mała pomoc (muszę jednak przyznać, że żal mi tych biednych krewetek i innych stworzonek, z których musiałam zdzierać pancerzyki) i co najważniejsze możliwość spróbowania różnych francuskich specjałów (ostatnio oferowali mi do spróbowania serce kaczki, ale się nie skusiłam :). Co ciekawe przez cały czas mojej pracy tam, czyli mniej więcej siedem miesięcy nigdy nie były tam przyrządzane ani żaby ani ślimaki (ciekawe czemu mamy więc Francuzów za takich żabojadów ;) ).

Z ciekawostek o Ze Bistro chyba Wam jeszcze nie pisałam, że aktualnie jest to prawdziwie rodzinna restauracja. Po naszym majowym urlopie Aurore'a zaczęła przychodzić czasami do pracy na serwis w czasie lunchu. Ale nie sama, razem z ich dwumiesięczną już teraz córeczka, Ambre. Mała wcześnie zaczyna spędzanie swoich dni w restauracji :). W związku z powyższym restauracja zyskała nowe wyposażenie - dziecięce łózko, jakąś leżankę i nawet bujany fotelik. Przez pewien czas nie był nawet zupełnie używany ośmioosobowy stół, bo w miejscu w którym stoi ustawione zostało całkiem spore łóżko. Jednak łóżko obecnie wylądowało w piwnicy przy kuchni, gdzie znajdują się zapasy. Ambre spędza więc teraz czas na leżance lub w foteliku, które są mniejsze, a w związku z tym wygodniejsze do przestawiania (i wyniesienia do piwnicy na wieczór, kiedy to małej nie ma, dzięki czemu przy stole można posadzić klientów). W związku z obecnością małej na porządku dziennym jest teraz karmienie piersią i przewijanie (na szczęście z tym drugim Aurore'a kryje się jakoś bardziej :). Ja zupełnie nie znam się na dzieciach, ale muszę przyznać, że Ambre jest całkiem spokojna, jak na tak malutkie dziecko spędzające czas w restauracji. Od czasu do czasu coś pomarudzi, albo zapłacze, ale na ogól śpi spokojnie.

Jeśli zaś chodzi o Łukasza, on także czeka na 12 czerwca, ponieważ wtedy zaczyna się jego tydzień urlopu i pierwszy raz od naszego przyjazdu do Francji, będzie miał okazję pojechać do Polski. Odliczamy więc dni i już za tydzień oboje będziemy odpoczywać, tyle że oddaleni od siebie o jakieś 1 500 km.