sobota, 22 października 2011

Nasze małe przejażdżki.

Muszę się pochwalić, że z samochodem mamy już prawie wszystko załatwione. W tym tygodniu Łukasz spędził sporo czasu w kolejkach w pod-prefekturze, aby zarejestrować nasze nowe autko. Nie obyło się bez "przygód", bo okazało się, że poprzedni właściciel nie oddał nam całego swojego dowodu rejestracyjnego (tak jak powinien był to uczynić, tylko część zatrzymał dla siebie - na szczęście udało się to szybko załatwić i uzyskać niezbędny nam dokument). Czas spędzony w kolejkach szybko zaowocował,  bo już dzisiaj odebraliśmy na poczcie nasz dowód rejestracyjny (a awizo na niego dostaliśmy wczoraj, czyli jedną dobę po złożeniu dokumentów - byliśmy naprawdę pod wrażeniem). I tak oto zostaliśmy szczęśliwymi posiadaczami naszej carte grise (tak się właśnie potocznie nazywa dowód rejestracyjny, który faktycznie jest szarawą kartką). Czekamy jeszcze tylko na naklejkę na szybę, potwierdzającą ubezpieczenie samochodu i wszystko gotowe. Muszę więc przyznać, że zakup samochodu i załatwienie wszystkich formalności na obcej, francuskiej ziemi przebiegło całkiem sprawnie. Teraz tylko pozostaje opanować trudną sztukę kierowania tym mechanicznym potworem (co oczywiście Łukaszowi idzie sprawnie, tylko ja nie ogarniam na raz 3 pedałów, biegów, kierunkowskazów, lusterek, itd.).

Oto i nasze cudo :) Ja niestety za kierownicą nie jestem już taka uśmiechnięta i zrelaksowana :)
Dziś wykorzystaliśmy nawet nasz samochodzik, i jak to czyni każda szanująca się rodzina, udaliśmy się w sobotnie przedpołudnie do marketu na duże zakupy :). Później natomiast, jako że w końcu nie zależymy już od komunikacji miejskiej, wybraliśmy się na małą wycieczkę. Jej celem był dziś zamek w okolicznym miasteczku La Barben (Château de la Barben).

Zamek, jak należy, położony jest na stromych skałach i otoczony rzeczką

Witajcie na zamku :)

Przyzamkowy ogród w stylu francuskim

Na tarasie

czwartek, 20 października 2011

Ruiny i machiny.

W ostatnia niedzielę mogliśmy w końcu swobodnie wybrać się na wycieczkę - nie było problemu, z tym, że trzeba się wcześnie zrywać z łóżek, ani z tym, ze nie jeżdżą autobusy. W związku z tym postanowiliśmy wybrać się do zamku (Le château des Baux), który chcieliśmy zwiedzić już od dawna, ale nie dało się do niego dojechać autobusem (choć po przybyciu na miejsce okazało się, że to jednak nie jest ten zamek, który oboje mieliśmy na myśli, a który widzieliśmy kiedyś na jakiejś ulotce :). 

Natomiast zamek, który przyszło nam zwiedzać, to ściśle rzecz ujmując ruiny zamku, bo z samego zamku niewiele zostało. Tylko rysunki umieszczone na tabliczkach, w różnych punktach (jak: kaplica, sala biesiadna itp). pozwalały domyślać się, jak to mogło kiedyś wyglądać. Ale miejsce bardzo przyjemne - zamek z XI wieku położony jest na szczycie wzgórza (na takim jakby płaskowyżu), a poniżej zamku znajduje się urocza wioska, z wąziutkimi uliczkami. Na terenie zamkowym znajdują się rekonstrukcje różnych machin oblężniczych (w tym największy trebusz na terenie Francji - nie pytajcie mnie co to jest - ja tylko "sprzedaję ciekawostki" ;). Niestety my odwiedziliśmy zamek poza sezonem i nie mieliśmy okazji zobaczyć machin w akcji (od kwietnia do września codziennie odbywają się pokazy działania machin). 

A francuskie ruiny wyglądają tak:

Mąż mój oraz średniowieczne machiny zagłady (nie jestem specjalistką w tej dziedzinie, ale zdaje się, że ten trebusz, to to po lewej :)

Widok z zamkowego wzgórza na oliwkowe zagajniki

Katapultaaaaaa!

Z cyklu: siewcy zniszczenia - Łukasz oraz taran

Dachy średniowiecznej wioski

Przydybana ;)

Szczyt wzgórza usiany machinami (na planie pierwszym widzimy okazały taran, dalej na lewo katapulta, dalej na prawo, ledwo widoczna: cała reszta :)

Zamek w pełnej okazałości ;)

Gołębnik - obawiam się jednak, że tamtejsze gołębie, w większości, zamiast nosić tajne poselstwa i wyznania miłości do pobliskich zamczysk, trafiały prosto na talerze ucztujących ...

środa, 19 października 2011

Zabawy w kierowców.

Tak! Słuszne wysnuwacie wnioski. Kupiliśmy samochód! Wreszcie, po miesiącach poszukiwań, zmęczeni i bez wiary, zdecydowaliśmy się ostatecznie na zakup. Zapłaciliśmy trochę więcej niż chcieliśmy, ale znużenie całą sytuacją poszukiwań wzięło górę i ostatecznie w zeszły piątek dokonaliśmy zakupu. 

Nowy członek naszej małej rodziny to wiśniowe, jedenastoletnie Twingo. Ale pomimo swego zaawansowanego wieku wydaje się być w całkiem niezłym stanie zarówno zewnętrznym, jak i technicznym. Do tego jest wyposażony tak jak to sobie wymarzyliśmy - klima i poduszki powietrzne. A nawet lepiej, bo ma też centralny zamek oraz radio :) . Francja elegancja. 
Jak na razie naszym głównym domowym kierowcą został Łukasz, któremu prowadzenie samochodu idzie zdecydowanie lepiej i pewniej niż mi, ale mogę się pochwalić, że i ja już naszego Twingusia prowadziłam. W niedzielę wybraliśmy się nim na wycieczkę i zrobiliśmy w tę i z powrotem prawie 150 kilometrów i nasz maluch się nie rozpadł, czyli pełen sukces. Co prawda nie mogę powiedzieć, że w ogóle się nie rozpadł, gdyż następnego dnia po tym wielkim wycieczkowym sukcesie, w drodze na zakupy do pobliskiej miejscowości, akurat wtedy gdy jechaliśmy po autostradzie - odpadała nam częściowo jakaś część i ciągnęła się po asfalcie. Okazało się, że to plastikowa osłona podwozia jest połamana i nie ma się na czym trzymać. Na szczęście w pobliskim warsztacie mechanik odkręcił nam jedną pozostała śrubkę i po pozbyciu się kawału plastiku ruszyliśmy w dalszą drogę. Nie mamy pojęcia czy część ta była już wcześniej połamana czy nie - bo przed zakupem żadne z nas tak dokładnie tej części akurat od spodu nie oglądało. Na szczęście wygląda na to, że nie jest to część szczególnie ważna i na razie dajemy radę bez niej.

Dziś natomiast w końcu zadbaliśmy o nasz nowy nabytek i go pięknie odkurzyliśmy wewnątrz oraz umyliśmy (tak naprawdę to myjnia umyła, bo naszego mycia to w tym trzeba przyznać nie było). Po pierwszym przejeździe przez myjnię, dokonaliśmy też naszego pierwszego tankowania - dla ciekawych śpieszę donieść, że cena paliwa 95 w jednej z najtańszych stacji w Aix wynosi: 1,44 euro.

Wiem, że wiecie jak wygląda Twingo, ale i tak na pewno zamieszczę tu zdjęcia NASZEGO Twingo, ale że jeszcze nie zdążyłam go obfotografować, zamieszczę Wam jedyne zdjęcie jakie mamy - nasz to ten czerwony oczywiście. Voilà!


wtorek, 4 października 2011

Porażka, a nawet dwie, a właściwie to porażek bez liku.

Nie pisuję ostatnio zbyt często, ponieważ czas płynie nam dość rutynowo. W tygodniu pracujemy, a i w weekend nie robiliśmy niczego specjalnego (w sobotę pracowałam, w związku z czym w niedzielę trochę pospaliśmy i poleniuchowaliśmy, bo w poniedziałek znów musiałam się zrywać o 6.40, więc po raz kolejny nie wybraliśmy się na żadną wycieczkę).

Za to śmiało mogę ubiegły weekend nazwać weekendem porażek (dobrze obrazujących nasze dotychczasowe poszukiwania mieszkania i samochodu). Najpierw, w sobotę po mojej pracy, mieliśmy oglądać mieszkanie. Gdy dotarliśmy w umówione miejsce, zadzwoniłam do właścicielki, by po nas zeszła, bo umówiliśmy się pod budynkiem. Jednakże usłyszałam, że osoba przed nami wynajęła mieszkanie, więc to już nie aktualne (nie ma to jak się rychło w czas dowiedzieć!). A nadmienić muszę, że do kobiety tej wydzwaniałam od dobrego tygodnia w sprawie tego mieszkania, więc rozmawiałyśmy ze trzy razy. Ale widać nie przyszło jej do głowy, żeby dać mi znać, żebyśmy się nie fatygowali (ja to jeszcze blisko miałam, bo pracę skończyłam, ale Łukasz od nas z domu specjalnie szedł), w końcu po co - mieszkanie wynajęte, pełen sukces.

Kolejny "dramat" rozegrał się w niedzielę. Po południu Łukasz wypatrzył fajny samochód na sprzedaż. Oczywiście w Marsylii, ale co było robić, postanowiliśmy spędzić ten niedzielny wieczór tarabaniąc się tam i z powrotem. Umówiliśmy się z właścicielką, ona zaś poinformowała nas, że o 18.00 przyjeżdża oglądać ktoś inny oraz że tego dnia odbywa się mecz Olympic'u Marsylia, więc nas przestrzega przed korkami. Bez chwili zwłoki ruszyliśmy więc w drogę, bo wychodziło nam , że jak dobrze pójdzie, to powinniśmy dotrzeć na miejsce koło 17.15-17.30. Szybko na dworzec. Autobusem do Marsylii. Przesiadka na metro (na szczęście z dworca, do którego dotarliśmy autobusem). Jesteśmy na miejscu, szukamy ulicy, znaleźliśmy! Wyciągam komórkę, by zadzwonić do właścicielki samochodu, a tam nieodebrane połączenie (dosłownie sprzed trzech minut), właśnie od niej. Oddzwaniam więc, i co? Auto zostało sprzedane. Ta osoba z godziny osiemnastej przyjechała wcześniej i się zdecydowała (dodam, że gdy dotarliśmy na miejsce była jakaś 17.20). I wtedy coś we mnie umarło... I choć Łukasz wierzy, że narodzi się znowu, ja śmiem wątpić ... Obojętne są mi już i mieszkania i samochody, i mam to wszystko gdzieś... Aha! Żeby już nas zupełnie dobić, ta kobieta stwierdziła, że skoro już jesteśmy pod jej domem, to ona do nas zejdzie. I zeszła, i nawet nam pokazała to sprzedane auto. I auto to było super. Ale było sprzedane, heloł!!!

I tym optymistycznym akcentem zakończę tę pisaninę, aby udać się na zasłużony wypoczynek. Trzymajcie się zdrowo i nie szukajcie mieszkań i samochodów, bo szkoda zachodu ...