wtorek, 26 lipca 2011

Jestem Wam winna opis tego, jak Francuzi świętują Dzień Zdobycia Bastylii - 14tego lipca. Niestety niewiele mam Wam do opowiedzenia. Z planu obchodów tego święta wynikało iż w ciągu dnia miał się odbyć pochód wojskowy w centrum miasta. Namówiłam więc zmęczonego po pracy Łukasza, by pójść i zobaczyć, jak to też ci Francuzi świętują. Niestety, gdy dotarliśmy na miejsce (o godzinie, o której ta parada miała się rozpocząć) w centrum była tylko grupa oficjeli i osób przebranych w stroje ludowe różnych narodowości, którzy rozmawiali ze sobą, a potem sobie najzwyczajniej w świeci poszli! W każdym bądź razie nie było śladu po żadnej paradzie. Była tylko orkiestra. I cała ta gromada, która najprawdopodobniej zakończyła swoje przemówienia (na które my się nie wybraliśmy, bo stwierdziliśmy, że coś ciekawego zacznie się na pewno dopiero po tych oficjalnych wystąpieniach - o w jakim byliśmy błędzie:). Ostatecznie nie zobaczyliśmy nic ciekawego, nic nie wskazywało też na to, by wcześniej coś się wydarzyło. Trudno.

Nie było to jednak największe rozczarowanie tego dnia. Wieczorem, już sama (ponieważ Łukasz był w pracy) wybrałam się do centrum, na tradycyjny tego dnia pokaz fajerwerków. W mieście były tłumy, wszyscy stłoczeni przy podświetlonej fontannie, gdzie pokaz miał się odbyć. Niestety okazało się, że fajerwerki zostały odwołane z powodu wiejącego mistralu. I w ten oto sposób zostałam pozbawiona najważniejszej atrakcji tego francuskiego święta. W następne święto musimy chyba wybrać się do większego miasta, by zobaczyć naprawdę huczne obchody - ponieważ z tego co słyszałam, w Marsylii pokaz fajerwerków się odbył, a potem nastąpiła zabawa na ulicach miasta. Co prawda, w Aix też odbywała się zabawa - miała ona postać koncertu muzyki rozrywkowo-popowej (w dużej mierze amerykańskiej) na Cours Mirabeau. Mnie jednak ta impreza zbytnio nie wciągnęła, więc wróciłam do domu (a w związku z tym, że chodzę na kurs czekała mnie pobudka przed 7.00 rano).

Podświetlona fontanna, znajdująca się na środku ronda (zamkniętego dla ruchu z okazji święta)

Tłumy na Cours Mirabeau
Wobec mojego kursu francuskiego mam bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony cieszę się, że się zapisałam, że mam okazję poznać nowych ludzi, spędzać z nimi czas i uczyć się, jednak jeśli chodzi o merytoryczną stronę kursu i jego organizację to jestem raczej niezadowolona. Nasza nauczycielka, która była po prostu świetna, po tym jak dwa razy się nie pojawiła, w końcu zniknęła na dobre. A nasza nowa nauczycielka była zupełnie zagubiona. W związku z tym, od poniedziałku zmieniłam grupę, jednak nie mogę powiedzieć, żebym była bardzo zadowolona (choć nauczycielka jest zaiste lepsza). Jednym słowem organizacja tych kursów to jakiś dramat, ale nie będę Was zanudzać szczegółami. 

Do pozytywów, jakie dla mnie wynikły w związku z uczestnictwem w kursie, można na pewno zaliczyć zwiedzenie fabryki lokalnych słodyczy, czyli calisson'ów. Fabryka to może za duże słowo, bo było to raczej coś na kształt sporej szopy wyposażonej w kilka urządzeń do mieszania czy formowania tych cukierków, jednak było to ciekawe doświadczenie móc poznać proces ich tworzenia. Kolejną ciekawostką była moja pierwsza w życiu gra w Pétanque (czyli w boule lub też kule, jak kto woli). A że granie w boule przewidziane było na 17.00 udało mi się nawet "przemycić" Łukasza i wraz z innymi osobami z kursu poznaliśmy podstawy tej zabawy i mieliśmy okazję trochę kulami porzucać. Mieliśmy z Łukaszem szczęście, bo akurat do małej grupki, w której my graliśmy podszedł Francuz (najwyraźniej jakiś stały bywalec bulodromu, który zainteresował się zgrają ludzi, którzy "wtargnęli" na jego terytorium) i zaczął nam wykładać zasady i komentować naszą grę. Muszę przyznać, że było bardzo sympatycznie, jednak celowanie nigdy nie było moją najmocniejszą stroną, więc mistrzynią petanki raczej nie zostanę ;).

Natomiast w minioną niedzielę mieliśmy przyjemność plażować w "naszej prywatnej, uroczej zatoczce" - Calanque de l'Establon. Jest to mała zatoczka położona pod wiaduktem kolejowym, lecz jest to plaża dzika i dotarcie do niej nie jest łatwe. Prowadzi tam kilka dróg, każda jednak wymaga przeciskania się przez krzaki, kamienie i skały. Jednak, gdy się już dotrze, to ma się pewność, że warto było. My mieliśmy to szczęście, że przez jakiś czas cała zatoczka była tylko nasza, później natomiast przyszła tam jeszcze jedna para z psem - jednak jest to dalej całkiem niezły wynik jak na środek lata (a zatoczka ta znajduje się zaraz pod Marsylią, jakieś 15 minut marszu od tabliczki oznaczającej koniec miasta, jednak ze względu na utrudniony dostęp pewnie nie cieszy się zbytnim zainteresowaniem turystów).

Tu jeszcze ta łatwa część trasy

Niestety szalał mistral, stąd moje urocze wąsy ;) (w oddali Marsylia)


Torowisko pociągu jadącego wzdłuż Côte Bleue

Nasza "prywatna" plaża - Calanque de l'Establon widziana z góry

A taki mieliśmy widok z naszych plażowych ręczników (można było dostrzec zabytki Marsylii, jak na przykład katedrę znajdującą się w porcie i bazylikę górującą nad miastem)

Niestety już około 16.00 cień położył się na całej plaży i zakończył plażowanie, bo zrobiło się dosyć chłodno
Na szczęście przedtem Łukasz zdążył popływać (choć woda była lodowata i nawet on wytrzymał tylko chwilkę)

środa, 13 lipca 2011

Pierwsze dni "szkoły" :)

Zanim jednak przejdziemy do ciekawostek z zakresu mojej edukacji, kilka wspomnień z minionego weekendu. Tym razem, dla odmiany, wybraliśmy się w niedzielę nad jeziorko (właściwie jest to sztucznie stworzony zbiornik, w miejscu starego kamieniołomu). Znajduje się on w pobliskiej miejscowości - Peyrolles-en-Provence. Sprawia ona wrażenie trochę opuszczonej (może trochę zaniedbanej), jednak mimo to ja odebrałam ją jako całkiem urokliwe małe miasteczko. 

Natomiast sam zbiornik wodny i jego okolica to bardzo dobrze zorganizowane miejsce do wypoczynku (choć tutaj, myślę, nie robi ono aż takiego wrażenia, ze względu na bliskość Morza Śródziemnego, wraz ze swoimi urokami i atrakcjami). Znajduje się tam spory parking, budka z jedzeniem, boiska, plac zabaw, toalety, jest też strefa dla najmłodszych dzieci z płytkim brodzikiem i sztucznie stworzonym strumykiem. Zbiornik ma wydzielone bojami strefy strzeżone przez ratowników, którzy w okresie letnim pilnują bezpieczeństwa (chyba z tego powodu to miejsce kojarzyło mi się raczej z basenem niż z jakąkolwiek plażą). Mimo to przyjemnie spędziliśmy tam czas, a dla mnie dużą zaletą było to, że woda była cieplejsza niż w morzu (choć oczywiście można się w niej było świetnie ochłodzić), więc spędziłam w niej więcej czasu niż zazwyczaj. Niestety nie mamy żadnych zdjęć ani jeziorka ani miasteczka, gdyż zapomnieliśmy aparatu.

Tyle jeśli chodzi o wypoczynek - od poniedziałku zmiana trybu życia, z powodu pierwszego dnia kursu. Z wielkim trudem wstałam przed 7.00, aby o 8.30 rozpocząć zajęcia. Pierwszy dzień nastroił mnie bardzo pozytywnie, ponieważ okazało się, że jestem w bardzo sympatycznej grupie i mamy świetną nauczycielkę (która drugiego dnia się rozchorowała, ale na szczęście dziś już wróciła). Nasza grupa składa się z dwunastu osób: szóstka z nich jest z Brazylii, oprócz mnie jest jeszcze jedna Polka, a do tego: Japończyk, Niemka, Amerykanka i Rosjanin. Jest więc międzynarodowo, a do tego wiekowo też jesteśmy bardzo zróżnicowani; myślę, że mieścimy się w przedziale: 18-65 lat :). Jest zatem ciekawie i radośnie. 

Jednak, przynajmniej jak na razie, poziom kursu nie jest bardzo wysoki. Lecz prawda jest taka, że jest to kurs wakacyjny i większość osób przyjechała tu także, a może głównie, żeby odpocząć. Oni są więc na wakacjach, a ja jestem bezrobotna i marzy mi się nowa, lepsza praca, w związku z czym mamy na pewno trochę odmienne oczekiwania. Ja mam jednak w planie uczyć się dodatkowo w domu i mam nadzieję, że przez te trzy tygodnie uda mi się trochę nad tym moim francuskim popracować. W każdym razie jestem dobrej myśli, a chodzenie na zajęcia bardzo mi się podoba (czuję się tak studencko :), jak w czasach, kiedy byłam piękna i młoda :D, no, na pewno młoda ;) ). A "studenckość" objawia się choćby w ten sposób, że jutro mam wolne (i bezrobotny w mojej głowie myśli - halo, halo, a 4 godziny nauki za które zapłaciłem ciężko zarobione na zmywaku euro? A student w głowie myśli: wolne! jeee! ;) ), ponieważ jutro jest francuskie święto narodowe - Dzień Zdobycia Bastylii (w związku z czym zaplanowane są w Aix huczne obchody - ciekawa jestem, co też się będzie działo). Jutro się przekonam i wkrótce zdam Wam relację. Pozdrawiam!

środa, 6 lipca 2011

Lipiec miesiącem nauki, czyli powrót do szkoły ;)

Koniec laby! ;) Od poniedziałku idę "do szkoły". Korzystając z tego, że akurat jestem bezrobotna, postanowiłam skorzystać z odbywających się na tutejszym uniwersytecie letnich, intensywnych kursów języka francuskiego. Właściwie wszystko dzięki Łukaszowi, bo to on przypomniał sobie o tych kursach (dowiedzieliśmy się o nich w zeszłym roku, ale wtedy letnia edycja była już zakończona, a poza tym i tak nie moglibyśmy w tamtym czasie pozwolić sobie na taki wydatek). Ale obecnie, skoro i tak siedzę w domu, to przynajmniej będę miała okazję podszkolić język, co mam nadzieję zaprocentuje przy szukaniu nowej pracy. 

Zajęcia na kursie odbywają się codziennie od poniedziałku do piątku (z tego co się orientuję, od 8.30 do 12.30 - będę się więc musiała przestawić z mojego obecnego trybu życia, który cechuje się tym, że chodzę spać późno i równie późno wstaję :). Ale czego się nie robi dla edukacji :). Mój kurs zaczyna się w najbliższy poniedziałek (11.07) i potrwa do końca lipca. Wybrałam sobie kurs trzytygodniowy, aby się czegoś nauczyć i nie zrujnować przy tym naszego domowego budżetu (najkrótszy kurs trwa dwa tygodnie, najdłuższy pięć).

Jednak moje zmagania z francuskim zaczęły się już w tym tygodniu, gdyż przypominam sobie moją dotychczasową wiedzę z tego języka - w piątek test! (Rany, kiedy ja ostatnio zdawałam jakiś egzamin? Ale ja już stara jestem ;)). Test oczywiście ma nas tylko podzielić na grupy według poziomów, ale ponieważ chciałabym jak najwięcej skorzystać z tego kursu, więc męczę się teraz z tym cholernym francuskim. Ładny język, ładny, ale czemu taki trudny? Trzymajcie kciuki, żeby mi podczas tej mojej miesięcznej nauki, coś do głowy weszło.
Starczy tej pisaniny, do książek! :)

Niedziela pod znakiem prowansalskich przysmaków i win.

Dla odmiany w ostatnią niedzielę nie plażowaliśmy, ponieważ wybraliśmy się do pobliskiej miejscowości na 19nasty Festiwal Gastronomii Prowansalskiej (naszego regionu - Pays d'Aix jest to coś na kształt wspólnoty czy stowarzyszenia Aix oraz 33 pobliskich miejscowości). Na festiwalu tym prezentują się restauratorzy, właściciele okolicznych winnic i inni producenci lokalni, np. cukiernicy. Na załączonym plakacie zwróćcie uwagę na nazwy przy cebuli i dyni. Le Formal oraz Ze Bistro! Czyli tak się złożyło, że w tym roku obaj nasi pracodawcy (mój były pracodawca gwoli ścisłości) brali udział w tej imprezie. Nie mogło więc tam zabraknąć ich ciekawskich zmywaków :).

Na tegorocznym festiwalu prezentowało się 8 restauratorów (z czego ja znałam 4 szefów kuchni! Naszych szefów oczywiście, do tego właściciela restauracji znajdującej się naprzeciwko Ze Bistro oraz znajomego Oliviera, w którego restauracji byliśmy na bożonarodzeniowej kolacji). Było także wiele małych tutejszych winnic oraz cukiernicy, piekarze, sprzedawcy miodu itp. Przy wejściu na teren imprezy można było zakupić karnety (za 10 bądź 20 euro), składające się z biletów za jeden lub dwa euro i na terenie imprezy płaciło się za wszystko tymi biletami. Pierwszy wydatek pojawił się jeszcze przed festiwalowymi kramami - należało zaopatrzyć się w kartonową tackę, plastikowe sztućce i kieliszek (kieliszek na szczęście szklany z wygrawerowaną nazwą festiwalu i herbem Châteauneuf-le-Rouge, więc stanowi świetną pamiątkę).

My oczywiście najpierw udaliśmy się do stoisk Jean-Luc'a oraz Olivier'a, aby się przywitać i zakupić pierwsze dania. Szefowa Łukasza podarowała nam po przystawce (chlebek z łososiem i truflami), a u Aurory zakupiliśmy po daniu głównym (ryba w sosie cytrynowym z cukinią). Do tego po kieliszku różowego, belgijskiego (widać nie wszystkie winnice były z okolicy :)) winka i już można rozsiadać się przy stołach i kosztować smakołyki. Niestety ja nie lubię trufli, więc ich smak psuł mi wrażenia z degustacji przystawki. Ryba natomiast była w porządku, ale też nic nadzwyczajnego. Ruszyliśmy więc z powrotem w kierunku stoisk, bo mi spodobały się podpatrzone, u innych degustujących osób, dania z wbitą gałązką lawendy i koniecznie chciałam je znaleźć i spróbować. 






Znaleźliśmy restauratorów, którzy te dania serwowali i zakupiliśmy u nich jakieś owoce morza (nie jestem pewna co to było, coś na kształt ośmiornic) z warzywami.







Do tego zakupiłam kieliszek białego wina z miejscowej winnicy i poszliśmy szukać miejsca, by spożyć kolejne przysmaki.





Udało się - cała beczka nasza! :) Okazało się, że owoce morza nie tylko pięknie podane, ale i bardzo smaczne. A tutejsze wino - przepyszne. To był bardzo udany zestaw.













Byliśmy już naprawdę najedzeni, nadszedł więc czas trochę się pokręcić po festiwalu i uwiecznić go dla potomności :) 

Krokodyl czy żółwik?

Tłok przy stoisku Le Formal; po prawej stronie w głębi, w białej koszuli - szef Łukasza

Stoisko Ze Bisto; w czapeczce - mój były szef


 



Nadszedł wreszcie czas na coś słodkiego. Ze względu na moje uwielbienie dla wszelkich słodyczy, wybór nie był łatwy. Zdecydowaliśmy się zakupić desery u pary restauratorów, którzy są znajomymi Oliviera i Aurory. Wybór okazał się bardzo udany. Deser w kształcie jajka - wspaniały!









W związku z zapełnieniem żołądków oraz kończącymi się karnetami, postanowiliśmy zrobić sobie przerwę i wybrać się do pobliskiego parku, gdzie rozłożyliśmy sobie ręczniki i niedzielnie leniuchowaliśmy :). 

"Zarośnięty" budynek ratusza 

Tak, Łukasz też tam był ;) Wiem, że to zdjęcie niczego nie udawania, ale musicie mi uwierzyć, że jest zrobione w dzień festiwalu, w pobliskim parku, w którym to znajdowały się takie wąskie, "drzewiaste" uliczki



Po relaksie w parku wróciliśmy na teren festiwalu i zakupiliśmy sobie butelkę wina, które smakowaliśmy z naszych pamiątkowych kieliszków, przy dźwiękach jazzu, gdyż właśnie rozpoczął się koncert. Niestety w części koncertowej nie dane nam było zbyt długo uczestniczyć, ponieważ musieliśmy iść na ostatni autobus jadący do Aix. Mimo to festiwal bardzo nam się podobał i świetnie się bawiliśmy :)




Na koniec ciekawostka techniczna. Ponieważ festiwal odbywał się na świeżym powietrzu, w upalny (jak zwykle) dzień, zastosowano ciekawą metodę "klimatyzacji". Nam się bardzo podobała. Spójrzcie sami. 


Wydobywająca się z tej instalacji zimna para wodna była cudownym orzeźwieniem. Na upały - idealne. Szkoda, że nie mamy czegoś takiego w domu ;)