wtorek, 20 września 2011

Brak nowych wpisów w ostatnim czasie spowodowany jest tym, że Wasza korespondentka oddaje się całym sercem tworzeniu świeżych kanapek, ale także tym, że nic szczególnego się u nas ostatnio nie wydarzyło. Do tego odkąd pracuję, mamy tylko jeden wspólny dzień weekendu (czyli niedzielę), a pogoda czasami bywa złośliwa i akurat w niedziele funduje nam deszcz lub wiatr. Tak jak w zeszłą niedzielę, kiedy to cały dzień padało. W jeszcze wcześniejszą pogoda była całkiem w porządku i wybraliśmy się nad jezioro (do Vitrolles), ale tam znowu ja byłam trochę przeziębiona i musiałam zrezygnować z kąpieli (a akurat w jeziorze woda jest całkiem przyjemna, w porównaniu do lodowatego niekiedy morza).

Za to, ze względu na to, że nie pracowałam w sobotę (jak na razie jeszcze w żadną, ale chyba zbliża się koniec tej sielanki), a Łukasz ma w sobotę na później, w piątek wybraliśmy się na miasto - napić się piwa (żeby Łukasz był zadowolony) i trochę potańczyć (żebym zadowolona była ja). I w ten oto sposób trafiliśmy do dziwnego miejsca, zwanego "Le Manoir" (le manłar - czyli dwór, posiadłość ziemska). Jest to bar, w którym można też potańczyć, choć raczej nie ma tam na to wiele miejsca. W związku z jego wielkością (a raczej niewielkością) bar ten był bardzo, ale to bardzo zatłoczony (co oznacza właściwie, że nie dało się tam poruszać inaczej jak przepychając się). Bar ma wystrój kojarzący się ze średniowiecznym zamkiem - żelazne wielkie żyrandole, zbroje, ceglane ściany. Dla kontrastu, z nowszej epoki - w rogu stanowisko DJ'a, laserowe kropeczki na ścianach. DJ (przynajmniej tego jednego dnia) był szalony, a może tylko pijany, a może jedno i drugie. Puszczał jakiś kawałek, by dosłownie po chwili, zmienić go na następny. I tak ciągle, hit za hitem, po kawałku. Na początku po prostu umieraliśmy ze śmiechu. Ale muszę przyznać, że piosenki wybierał fajne, przynajmniej na początku, bo później odrobinę zmienił się klimat. Jednak najbardziej szokującym momentem (dla nas, bo pozostali nie wydawali się być zdziwieni) było, gdy DJ puścił hymn Francji! Hymn na dyskotece - tego jeszcze nie widzieliśmy :). A już najśmieszniejsze było to, że nawet hymn po jakiejś chwili został zmieniony na kolejny utwór - w końcu hymn nie hymn, inne piosenki czekają (Łukasz stwierdził, że chyba mu płacą od ilości puszczonych utworów ;). W każdym bądź razie, mimo swego szaleństwa, a może właśnie dzięki niemu, miejsce to mnie urzekło i już się nie mogę doczekać, aż odwiedzimy je znowu.

Jednak nim to nastąpi, przyjdzie mi zrobić dziesiątki, a może nawet setki kanapek, więc uciekam już spać, aby jutro w pełni sił przystąpić do ich tworzenia. Pozdrawiamy Was gorąco!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz