piątek, 12 listopada 2010

Wieści z Ze Bistro.

Dziś w końcu trochę odpoczęłam :) Wyspaliśmy się, a potem byliśmy w centrum na spacerze. W parku natrafiliśmy na jakąś akcję promującą wojsko, czy tez szukającą rekrutów - w parku stały wielkie wojskowe machiny, czołgi i opancerzone samochody. Ale do armii się nie zaciągnęliśmy ;) 

A teraz chwila odpoczynku po obiedzie i trzeba lecieć do pracy. Ostatnio jest tam sporo roboty, bo szykujemy się na święto Beaujolais, które wypada w przyszłym tygodniu. Kucharze gotują, robią zapasy i wstępnie wszystko szykują, a przy tym brudzą masę rzeczy. Dla niewprawionego zmywaka to niezłe urwanie głowy (a raczej urwanie rąk). 

Ale muszę przyznać, że praca w kuchni ma też swoje plusy. Można dostać czasem coś dobrego do spróbowania, np. łychę karmelu z orzechami, migdałową pralinkę, ziołowe masło do ślimaków albo faworka - oczywiście oni myśleli, że to lioński przysmak, ale ich oświeciłam i uczyłam Oliviera mówić "faworek" ;). Za to Alex uczy mnie jak się nazywają  rzeczy używane w kuchni po francusku. To znaczy, ja go wypytuję, jak się nazywa to, a jak tamto. Przerobiliśmy już durszlak, sitko, rączkę - to z tych słów, które zapamiętałam :) Bo idzie mi jednak dość ciężko.

Z plusów tej pracy nie można zapomnieć o wspólnym lunchu. Przez pierwsze dwa dni były ziemniaki (w mundurkach, albo zapieczone z jakimś sosem), a do tego raz była pasta rybna, a raz jakaś ryba. Ale najlepszy posiłek był wczoraj, bo nie dość że na obiad były te zapiekane ziemniaki, sałata i chleb zapieczony z kozim serem (chleb z serem pyyycha), to był też deser (czyli to co tygryski lubią najbardziej ;). Jedliśmy mus czekoladowy, z kawałeczkami ciastka oraz z kremem szafranowym. Niebo w gębie :) Oczywiście nie było tego dużo, dostaliśmy nasze porcje w takich miseczkach niewiele większych od naparstka, ale cieszę się, że mogłam spróbować - wcześniej mogłam tylko patrzeć na myte przeze mnie miseczki ubrudzone musem i kremem :) A na koniec jeszcze dostałam "naparstkową" miseczkę zielonej herbaty. Także full service :) 

W ogóle atmosfera jest całkiem przyjemna, bo jak mi powtarza Olivier, oni lubią żartować. I faktycznie Alex i Olivier są raczej weseli i sobie żartują, tyle że ja oczywiście niewiele rozumiem :) A jak oni we trójkę zaczynają rozmawiać w czasie lunchu, to już w ogóle wyłapuje tylko pojedyncze słówka. Na szczęście Aurore czasem mi potem streszcza w dwóch zdaniach o czym rozmawiali (choć i to nie zawsze jest proste:).

Zabawnie było, jak mi próbowali wytłumaczyć, że kucharze zazwyczaj są "niegrzeczni" i dużo przeklinają. W ogóle nie mogliśmy się dogadać, bo sami wiecie jak jest z moim francuskim, a oni po angielsku znają pojedyncze słówka (na szczęście Aurore zna angielski trochę lepiej). W ruch poszedł nawet wielki słownik francusko-angielski. W końcu się jakoś dogadaliśmy. Już nawet namówiłam Oliviera, żeby w takim razie mnie zaznajomił z tymi przekleństwami (trzeba poznawać kraj ;), ale wpadła Aurore i opierniczyła męża :) Pozostaje mi się więc dalej uczyć tych wszystkich mikserów, sitek itp. :)

W takim razie podzielę się z Wami swoją nową wiedzą: la passoire (la pasłar) - durszlak :) 
Miłego wieczoru.

2 komentarze:

  1. Niczko tak sie cieszę, że dostałaś pracę! :)) Super!!! Mam nadzieję, że pogadamy w poniedziałek :)
    A co z Łukaszem? Jak jego poszukiwania pracy?

    Pozdrowionka!
    Asiek

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej Asiek, też mam nadzieję, że wszystko się ładnie uda i pogadamy :) będę na Was czekać na skype, a Wy się gdzieś zainstalujcie z laptopem :)
    Łukasza poszukiwania w toku :)
    Buziaki!!

    OdpowiedzUsuń