niedziela, 12 września 2010

Przypadkowa wycieczka do Trets.

Na początek jeszcze wspomnienie dni przed weekendem. Kontynuowaliśmy poszukiwania pracy, byliśmy już w większości restauracji, zaczęliśmy też szukać jakiejś pracy sezonowej, również w pobliskich małych miejscowościach. Wysłaliśmy CV na kilka ogłoszeń: do pakowania cukierków, etykietowania, jakiś prac około-rolniczych, np. przy zbiorach winogron. Mamy nadzieję, że coś z tego będzie :)

A na niedziele, naszym zwyczajem zaplanowaliśmy sobie wycieczkę - chcieliśmy się znów wybrać nad morze. Sprawdziliśmy sobie autobus, który jeździ w niedziele, nauczeni już, że jest z tym kłopot. Wybraliśmy się rano na dworzec, a tam na przystanku pusto, nikt nie czeka. Okazało się, że owszem autobus ten jeździ w niedziele, ale akurat w sezonie letnim jakoś do końca sierpnia. W sezonie zimowym, to już w ogóle się nie najeździ, bo kursuje jakoś od 20 grudnia do 3 stycznia, bez 25 grudnia i bez 1 stycznia. Naprawdę kiepsko nam wychodzi to planowanie wycieczek :) 

Jednak ponieważ byliśmy spakowani, zwarci i gotowi do odjazdu, postanowiliśmy wybrać się po prostu gdzieś gdzie da się dojechać. Niestety, jak już wiedzieliśmy, w niedziele nie za bardzo da się gdziekolwiek wybrać, szczególnie że niektóre autobusy kursują tylko w sezonie - do końca sierpnia. 
Właśnie gdy się o tym, po raz kolejny przekonywaliśmy, podjechal autobus firmy zajmującej się przewozami po najbliższych okolicach Aix. Autobus jadący do Trets. Spojrzałam więc na mapkę na przystanku, stwierdziłam, że jest tam jakieś jezioro (a poza tym i tak nie mieliśmy zbytnio wyboru), więc postanowiliśmy wsiadać i udać się na spontaniczną wycieczkę :) 

Spontaniczne wycieczki są najlepsze, jednak mają tą szczególną cechę, że nie wiadomo gdzie się trafi :) Miasteczko, do którego dojechaliśmy było całkiem ładne i takie sielankowe. Pod znajdującym się tam zamkiem (który jednak był mało zamkowy z wyglądu według mnie) znajdowały się stoiska z materiałami, kapeluszami itp, a sprzedawały tam osoby w strojach ludowych. W ogóle po mieście kręciło się trochę osób w takich strojach. Mieliśmy nadzieję, ze może coś się jeszcze będzie działo, a póki co postanowiliśmy się pokręcić po mieście, zobaczyć gdzie to jezioro.

Sprawa z jeziorem była o tyle podejrzana, że idąc na południe miasteczka wspinaliśmy się pod górę, więc widać było że w dole jeziora nie ma, a trudno się też spodziewać jeziora, gdy teren cały czas się wznosi. Wróciliśmy więc do centrum, weszliśmy do kiosku, żeby sprawdzić na mapie, co z tym jeziorem. I wszystko się wyjaśniło - w Trets po prostu nie ma żadnego jeziora. W pobliżu też nie.
Takie są właśnie ze mną wycieczki - do nieistniejących jezior ;)

Siedząc na ławce w Trets, rozmyślając co tu teraz robić, skoro już przeszliśmy całe miasteczko, usłyszeliśmy bębny i zobaczyliśmy idącą główną ulicą procesję. Wszyscy byli w strojach ludowych, na początku pochodu szły osoby z bębnami i tymi ichnimi fujarkami. A za nimi reszta - całkiem sporo ich było, chyba się prawie całe Trets przebrało :)
Okazało się, że akurat trafiliśmy na czwarte Święto Pikowanej Spódnicy :) 

A tak oto wyglądała ta prowansalska defilada:




I jeszcze kościół, wąska uliczka oraz jeden z domów w Trets:



Na tym pochodzie zakończyło się nasze świętowanie, gdyż nie wiedzieliśmy czy coś się jeszcze będzie działo, a w miasteczku nie było za wiele do roboty, więc wróciliśmy na obiad do domu.

I to by było na tyle, jeśli chodzi o prowansalskie atrakcje na ten weekend.

2 komentarze:

  1. Opowieść o Święcie Pikowanej Spódnicy w mieście nieistniejących jezior po prostu wymiata :-)

    Nieustająco kibicujemy Wam z Żoną i zazdrościmy pogody :)

    pzdr

    OdpowiedzUsuń
  2. Pogoda faktycznie jest cały czas bardzo przyjemna :) Cieszymy się, ze pikowane spódnice i nieistniejące jeziora się Wam podobały :)

    Pozdrawiamy wraz z Mężem :)

    OdpowiedzUsuń