poniedziałek, 20 września 2010

Czy myślałaś/eś dziś o tym, że nie bolą Cię plecy?

Czyli winobrania dzień pierwszy.
Pobudka o 5.30. Śniadanie, ubieranie i lecimy na autobus. Odjazd 6.50. I już o 7.10 jesteśmy na miejscu, czyli w Le Tholonet. Po wyjściu z autobusu, spotkaliśmy Niemkę, która razem z nami zapisywała się na zbiór winogron. Na szczęście Niemka mówiła po angielsku, więc dowiedzieliśmy się, że pochodzi z Görlitz i przyjechała do Francji z zamiarem osiedlenia się. Jednak maa ona nad nami tę przewagę, że mówi i rozumie po francusku :) W trójkę wyruszyliśmy na poszukiwania winnicy, trochę błądziliśmy, aż w końcu dotarliśmy do Château Crémade. Winnica o świcie prezentowała się bardzo sympatycznie. Zebrała się nasza ekipa zbieraczy (miało być nas dziesięć sztuk, ale ostatecznie zjawiła się ósemka). Przywitał nas jakiś zarządca winnicy, poopowiadał nam coś o winnicy i winach, niestety po francusku, więc my za wiele się nie dowiedzieliśmy. Obejrzeliśmy jeszcze beczki z winem i w pole!

Dostaliśmy po sekatorze, po dwa wiadra i jazda w rzędy winogron. Słoneczko już świeciło, ale krzaki i ziemia były jeszcze mokre. Więc niestety moje nowiuśkie adidaski z Deichmanna zostały oblepione mokra gliną, która wraz ze wzrostem temperatury w ciągu dnia, obeschła tworząc piękne gliniane wzory. Jeansy również miałam całe uwalone ziemią, mam więc tylko nadzieję, że coś zarobimy, aby pokryć straty w ubraniach i obuwiu ;) Z czasem słoneczko grzało coraz mocniej, a praca szła coraz słabiej. Pojawił się nieprzemijający ból pleców, nasilający się przy każdym schyleniu się po kolejną kiść. A rosną te nieszczęsne winogrona tak na wysokości metra od ziemi, więc akurat idealnie by zgiąć się w pół (i paść z bólu ;). 

Na szczęście jakoś po 12.00 zarządzona została przerwa, aż do 13.30. więc w końcu coś zjedliśmy (ja oczywiście głodna byłam już dużo wcześniej, mimo, ze jedliśmy śniadanie - na szczęście zbieramy winogrona, a nie cytryny, więc od razu można się pożywić). Poleżeliśmy też na trawie, patrząc w niebo, bo wtedy plecy najmniej bolały.

Niestety nadeszła 13.30 i trzeba było wrócić na pole, oj ciężka to była chwila. Ale cóż było robić, ruszyliśmy. Zbieraliśmy winogrona w kolejnych rzędach. Po jakimś czasie, okazało się, że poprzednie rzędy są źle zebrane i wszystkich nas tam cofnęli, by to poprawiać. Dobre kiście do wiadra, a co brzydkie czy niedojrzałe ściąć i na ziemię - na krzaku miało nic nie zostać (o czym ja nie miałam pojęcia wcześniej, ale trzeba przyznać, że też i za wiele nie rozumiałam, choć oczywiście się staraliśmy). Gdy skończyliśmy poprawki, zeszliśmy z pola, zebrali nasze wiadra, i ja już miałam nadzieję, że to koniec, ale okazało się, że niestety nie. Musieliśmy jeszcze zebrać jedną paletę. Resztkami sił udało się tego dokonać i mogliśmy wyruszyć do domu. W ubłoconych calutkich butach i spodniach w ziemi, autobusem do centrum, a stamtąd do domu na pieszo. 
Elwira powitała nas naleśnikami, wykąpaliśmy się, odpoczęliśmy trochę i trzeba się kłaść, bo jutro powtórka z rozrywki. 

Jako, że padam z nóg i bolą mnie plecy,wybaczcie proszę wszelkie niedociągnięcia tudzież błędy w tym poście, gdyż nie mam siły go przeczytać po napisaniu, a Łukasz już śpi. 
Dobranoc!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz